Jaką postawę zająć wobec historycznego komunizmu? Czy była to okupacja, czy raczej socjalizm z ludzką twarzą? Czy gen. Jaruzelski powinien odpowiedzieć za zbrodnie stanu wojennego? Cieszyć się z porozumień ’89, czy płakać nad okrągłym stołem i jego dziedzictwem?
Te wszystkie pytania na prawicy narodowej od lat pozostają bez odpowiedzi. Pomimo wielu dyskusji, sporów, polemik jej środowiska nie wypracowały wspólnej wyraźnej koncepcji oceny minionego okresu komunistycznego zniewolenia, a także nie przeprowadziły należytego rozrachunku z grzechami współpracy narodowców – w różnej formie – z komunistyczną władzą. Przyczyn tego zjawiska jest wiele. Swoje podłoże znajdują one zarówno w sferze ideologicznej, jak i funkcjonowania narodowych środowisk po 1945 r. w oficjalnym koncesjonowanym życiu politycznym i społecznym. Istotny jest również okres po 1989 r., w którym dopiero w drugiej połowie dwudziestolecia niepodległej Polski takie środowiska zaczęły odgrywać polityczną i opiniotwórczą rolę.
Jako praprzyczynę wszelkich niedomówień w sferze jednoznacznej oceny komunizmu i udziału w jego życiu politycznym niektórych działaczy narodowych należy uznać tzw. prymat polityki realnej, której znaczenie i wagę wniosła historyczna endecja do kanonu zasad prowadzenia polityki w Polsce. Podczas gdy w XIX wieku triumfy święciła Realpolitik nie tylko w Prusach Bismarcka, ale w całej Europie, polska myśl – jak pisał Roman Dmowski – “odpowiadała biernym potępieniem brutalnej przemocy, bądź ze stanowiska chrześcijańskiego, bądź z liberalno-humanitarnego. Czynowi wroga, zagrażającego naszemu bytowi, przeciwstawiano moralizowanie”. W dziejach endecji mamy przykładów polityki realnej aż nadto – udział posłów polskich w Dumie rosyjskiej, działalność Instytutu Zachodniego prof. Zygmunta Wojciechowskiego po 1945 r., funkcjonowanie Stowarzyszenia PAX.
To tylko niektóre z nich, które budzą i pozytywne, ale i mieszane uczucia, jak również negatywne oceny, jak list Jędrzeja Giertycha do Nikity Chruszczowa czy sprawa Wiktora Trościanki i jego działalność wywiadowcza na rzecz bezpieki w Radiu Wolna Europa. Te najbardziej jaskrawe przypadki “elastycznego” podejścia do komunizmu wynikały jak najbardziej z przekonania osób prowadzących rozmowy z bezpieką – mogące z powodzeniem uchodzić za kolaborację – do szeroko rozumianego realizmu, a tym samym przyzwolenia na pewne zachowania, które w pozostałych obozach prawicy polskiej były nie do zaakceptowania. Bardzo dobrym przykładem ilustrującym jak daleko można posunąć się w owym realizmie był Jędrzej Giertych.
W swej miłości do ojczyzny i chęci zachowania wpływów nurtu narodowo-katolickiego w życiu PRL-u posunął się nie tylko do owego niesławnej pamięci listu, ale również do krytyki wystąpień Solidarności w 1980 r., niekatolickiej opozycji, KOR-u, co pchnęło go w efekcie w stronę zwolenników wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Podczas wizyty redakcji “Myśl.pl” w Londynie, Albin Tybulewicz, były emigracyjny działacz Stronnictwa Narodowego, oceniając działalność Jędrzeja Giertycha na przestrzeni lat uznał ją za szkodliwą dla Polski i ruchu narodowego.
Jednak co pragnął jednoznacznie i mocno podkreślić, że w jego ocenie był to szczery i gorący patriota, który całe życie poświęcił dla dobra idei narodowej, tyle, że w sposób – według Tybulewicza – błędny. Jakby nie oceniać czy to bardzo pozytywnej pracy Zygmunta Wojciechowskiego w strukturach PRL-u, zaświadczającej o słowiańskości Ziem Zachodnich, czy wysoce kontrowersyjnego stosunku Jędrzeja Giertycha do ZSRR i roli Polski w orbicie jego polityki międzynarodowej, wspólnym mianownikiem tych działań w ocenie narodowej prawicy zawsze była owa realna polityka, która determinowała posunięcia całych środowisk, przywódców czy pojedynczych osób.
Pomijając jednak złożony stosunek powojennych epigonów endecji do Związku Radzieckiego, komunizmu i PRL-u, którzy byli tylko pewnym wycinkiem całej palety postaw społecznych wynikających również z prozy życia codziennego w Polsce Ludowej, w próbie odpowiedzi na pytanie, jak oceniać dziś to wszystko, co się stało po 1945 r., należy wyjść ze stanu świadomości Polaków w dobie obecnej. A jaka ona jest, jeśli chodzi o doświadczenie komunizmu w Polsce? Nie tak jednoznaczna, jak sobie wyobraża to – lub chciałaby – dzisiejsza narodowa prawica. Pierwszymi sygnałami, że wiele niedobrego dzieje się z pamięcią historyczną Polaków były wybory parlamentarne 1993 r., kiedy to Sojusz Lewicy Demokratycznej, spadkobierca Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – a nie choćby niepeerelowska socjaldemokracja wywodząca się z Solidarności – wygrał wybory parlamentarne.
Byli towarzysze siedzący na ostatnim zjeździe KC PZPR w pierwszym rzędzie – Józef Oleksy, Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski zakrzyknęli wówczas: “sztandar wyprowadzić”, by za kilka lat jeszcze głośniej oznajmić, że są europejską lewicą. Oprócz rozczarowania, które oczywiście towarzyszyło bolesnym reformom gospodarczym, w połowie narodu polskiego odezwał się hodowany pieczołowicie “homo sovieticus”. Mało kto dziś pamięta, że w roku 1995 r. podczas wyborów prezydenckich, w II turze Aleksandra Kwaśniewskiego, ucieleśnienie postkomunistycznej lewicy poparło aż 17% zwolenników Ruchu Odbudowy Polski, partii Jana Olszewskiego, w powszechnej świadomości ikony ruchu Solidarności, antykomunisty, lustratora, który próbę przerwania zmowy okrągłostołowej z komunistami, przypłacił utratą stanowiska premiera. 10-letnie panowanie Aleksandra Kwaśniewskiego i łącznie 8-letnie partii postkomunistycznej na 20 lat tzw. wolnej Polski to bardzo wiele znaczy.
Na tyle, że nawet Jarosław Kaczyński, któremu nie sposób odmówić zmysłu politycznego i trafnych przewidywań nastrojów społecznych, pod które konstruował politykę Prawa i Sprawiedliwości, nie wzdragał się przed uczynieniem Wojciecha Jasińskiego, prywatnie bardzo przyzwoitej osoby, ale byłego działacza aparatu PZPR, ministrem skarbu i jednym z najbardziej zaufanych ludzi w swoim kręgu. Mianowanie zaś Andrzeja Kryże wiceministrem sprawiedliwości, osoby, która w stanie wojennym skazywała opozycjonistów, to nie tyle wyraz cynizmu prezesa PiS-u, ile pogodzenie się z faktem zagnieżdżenia się w polskiej mentalności wszelkich chorób postkomunizmu, z amnezją historyczną na czele. Bo jak inaczej skomentować brak reakcji “prezesa” na fakt, że Kryże na początku 1980, będąc sędzią Sądu Rejonowego w Warszawie, skazał na areszt Andrzeja Czumę, Wojciecha Ziembińskiego i Bronisława Komorowskiego za obchodzenie w Warszawie 11 listopada 1979 rocznicy Święta Niepodległości?
Pewnie jakichś jeszcze bardzo ideowych antykomunistów lub członków Ligi Republikańskiej może to dziwić. Ale za cenę dobrych posad w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym zaczęli już odróżniać komunistów “swoich” od obcych. Choć czasem pewnie burzy się w nich krew, że lider prawicy stawiał właśnie na takie osoby, to poza wąską grupką, która lata młodzieńcze spędziła na zakłócaniu pochodów SLD, poza starymi solidaruchami, co zęby zjedli i pałą dostali od ZOMO, poza pewnymi studenckimi i inteligenckimi środowiskami zafascynowanymi dziejami WiN-u, NSZ-u, rotmistrzem Pileckim i generałem Nilem, nikogo to tak naprawdę nie interesuje.
Wystarczy spojrzeć na stosunek naszego społeczeństwa do stanu wojennego i osądzenia gen. Wojciecha Jaruzelskiego za komunistyczne zbrodnie. Wyniki badań społecznych są zatrważające. Po 10 latach niepodległej Polski według badania TNS-OBOP z 2001 r. 49% badanych uznawało decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego za uzasadnioną i aż 31% badanych uważało, że autorom stanu wojennego należy się szacunek. Najciekawsze jednak jest to, że w tzw. elektoratach prawicowych w tamtym okresie istniała bardzo duża część osób, która widziała uzasadnienie dla wprowadzenia stanu wojennego. Pominąć należy fakt, czy swój wybór elektorat w najlepszym przypadku motytował uchronieniem Polski przed interwencją radziecką, czy też w “spisku masońsko-żydowskim, który razem z KOR opanował i przejął Solidarność”. Po 10 latach, gdy na jaw wyszły już wszystkie zbrodnie stanu wojennego aż 44% elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, 32% Ligi Polskich Rodzin i 31% Unii Polityki Realnej twierdziło, że decyzja gen. Jaruzelskiego była uzasadniona.
Ostatni sondaż CBOS z połowy maja 2009 r. rozwiewa wszelkie wątpliwości. Wniosek jest jeden – dość już walki z tą komuną, trzeba z tym dziedzictwem żyć i jakoś się do niego ustosunkować. Tym bardziej, że ambiwalentny stosunek do PRL-u jest zdecydowanie większy i nadal rośnie. I tak w 2000 r. według CBOS 44% pozytywnie oceniało PRL, a 47% źle. Dziś liczba osób z sentymentem wspominających Polskę Ludową nie zmieniła się, za to procent negatywnie ją oceniających zmalał do 43%. Inne dane również nie są pocieszające dla tych, którzy chcieliby w jakikolwiek formalno-prawny sposób pożegnać się z dziedzictwem PRL-u.
76% respondentów twierdzi, że nie powinno się rozliczać minionego okresu, tylko powinni zająć się tym historycy. Według połowy Polaków dobrze służyć Polsce mógł członek PZPR-u, członek władz państwowych, urzędnik państwowy średniego szczebla. Prawie 1/3 stwierdziła, że można było to robić będąc agentem bezpieki, prawie 40% jest przeciwna ujawnieniu ich współpracowników. Tendencję zwiększającą w porównaniu z poprzednimi latami ma także procent osób, które uważają, że nie należy ujawniać materiałów IPN-u. W 2009 r. jest to już 40%, podczas gdy w 2007 r. było to 25%, a w 2005 r. 20%.
Jaka jest tego przyczyna, że w niepodległej Polsce, kraju dotkniętym wszelkimi skutkami komunizmu, ale również kraju, w którym przez 20 lat uczyniono bardzo wiele, by komunistyczne zbrodnie ujawnić, opisać oraz wskazać z imienia i nazwiska sprawców, a także odkryć ich ofiary, o których ślad miał zaginąć w głębokim nieznanym grobie zasypanym wapnem, liczba osób świadomych okrucieństwa komunistycznego i potrafiących wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski jest równa wyżej opisanej bezrefleksyjnej masie lub nawet się zmniejsza?
Dla czytelników “Myśl.pl” pytanie retoryczne, ale dla chcących zrozumieć stosunek Polaków do komunizmu i PRL-u dość istotne. Doświadczenie – szczególnie – zmiany sytuacji materialnej w III RP spowodowało u szerokich mas społeczeństwa rozczarowanie “możliwościami”, jakie dawało “demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej” jak zapewnia Konstytucja RP. Generał Wojciech Jaruzelski już na początku lat 90., gdy pojawiły się pierwsze próby postawienia go przed sądem za stan wojenny, mające być de facto ukoronowaniem prawnego rozliczenia się z okresem PRL-u, nie bez kozery stawiał swoim oskarżycielom pytania bez odpowiedzi: “proszę, sądźcie mnie, ale powiedzcie, ile dzieci wyjeżdża teraz na kolonie”. Pogarszająca się sytuacja materialna z dnia na dzień i zwykła niepewność jutra pchnęły ludzi do tęsknoty za czasami szarymi, nudnymi, nijakimi, ale “pewnymi, spokojnymi, gdzie wystarczało na chleb, a wszyscy mieli mniej więcej tyle samo, a nie tak jak teraz, że cwaniaki porobili fortuny, a uczciwi ludzie, co pracowali po 30 lat w jednym zakładzie poszli na bruk”.
Ten powyższy passus z “nocnych Polaków rozmów”, jakie toczyły się w każdym domu – i dalej toczą – ograniczał się wyłącznie do sfery materialnej. Zabrakło narodowych elit, które w odpowiednim okresie skierowałyby zainteresowanie społeczeństwa na sferę pozaekonomiczną. Te, które przetrwały poszły na kolaborację z komunistami lub po rozczarowaniu ideami “socjalizmu z ludzką twarzą” zajęły się po 1989 r. tropieniem antysemityzmu, ciemnogrodu i zwalczaniem endeckiego ducha w narodzie, jak czyniło to środowisko związane z “Gazetą Wyborczą”. To w końcu tam zdarzały się freudowskie pomyłki i niektórych zbrodniarzy mających krew na rękach nazywano “ludźmi honoru”.
Pomiędzy sformułowaniami, które tu padają ze strony piszącego, a mianowicie “wolna lub niepodległa Polska”, “zbrodnie lub okrucieństwa komunistyczne”, “zniewolenie” itp., a zaprezentowanymi wynikami badań, istnieje wyraźny dysonans. Jest on na tyle głęboki i uzasadniony, jeśli prześledzić doświadczenia innych krajów, które przez rodzimych zdrajców i mordy NKWD uzyskały w nazwie swojego państwa po 1945 r. dodatkowe określenia: “ludowa” lub “radziecka”. Najlepszy przykład stanowią chyba państwa bałtyckie, a w nich Litwa. Dla tego państwa w opinii litewskich polityków, elit i społeczeństwa okres po 1945 r. to czysta okupacja – u nas słowo niespotykane na określenie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a na domiar złego kwitowanej często lakonicznym stwierdzeniem “u nas tam w Polsce komunizmu nie było”. Osoby zajmujące ważne funkcje państwowe w Litewskiej SRR to dla Litwinów kolaboranci i sługusy Moskwy.
U nas Władysław Gomułka, I sekretarz PZPR to prawie bohater narodowy, który przeciwstawił się Moskwie. Litwini mają też swojego gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Za najlepszy komentarz do oceny przez nich postawy i analogicznej historii przywódcy komunistycznej partii w bloku wschodnim niech posłuży charakterystyczny biogram zawarty w książce prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa “Nasz los – Litwa”: “Mykolas Burokevičius (ur. 1927) – działacz komunistyczny, I Sekretarz Komunistycznej Partii Litwy w latach 1989-1991 […]. Od 1990 do 1991 roku zasiadał w moskiewskim Politbiurze jako przedstawiciel kolaboranckiej KPL «na platformie».
W 1991 roku litewskie władze rozpoczęły ściganie Burokevičiusa za udział w wypadkach styczniowych pod wileńską wieżą telewizyjną 13 stycznia tego samego roku. W 1994 r. został aresztowany […]. Przez pięć lat przebywał w areszcie, 1999 roku skazano go na 12 lat więzienia za działalność antypaństwową oraz współudział w zabójstwie litewskich obywateli w wypadkach styczniowych w Wilnie”. Przypomnieć należy, że wtedy zginęło 14 osób w Wilnie, a w stanie wojennym o wiele więcej. Ale nie o liczby chodzi, tylko nazywanie rzeczy po imieniu. Polacy, jak widać, mają z tym problem. Podobnie jest na Łotwie i Estonii, gdzie np. Rosjanie kojarzeni z komunizmem i sowiecką okupacją często zwracają się dziś do instytucji europejskich z prośbą o ochronę praw ich mniejszości. W tym względzie prezydent naszego kraju powinien posłuchać, co mówi mu prezydent półtoramilionowego kraju i inne kraje bałtyckie, w tym Litwa.
Można by jeszcze długo wyliczać przykłady polskiej amnezji historycznej na wielkie spustoszenie, jakie uczynił komunizm w świadomości narodowej Polaków. Ale nie spowoduje to żadnych większych skutków w jej pozytywnej zmianie, bo o wiele większą siłę oddziaływania miała ostatnia akcja propagandowa związana z rocznicą pierwszych “wolnych” wyborów 4 czerwca 1989 r. Dziecko w szkole podstawowej wie, że nie wolnych, bo 65% z góry ustalonych miejsc w Sejmie przypadło przedstawicielom PZPR, ZSL, SD oraz stronnictwom prorządowym, natomiast pozostałe 35% zajęli kandydaci Solidarności i partii opozycyjnych. Taki układ trwał aż do 1991 r. Historia mitu okrągłego stołu i 4 czerwca 1989 r. jest powszechnie znana w kręgach narodowej prawicy. Ale nawet dla kompletnego ignoranta historycznego zwykłe zasady matematyki wystarczą, by powiedzieć “nie!” na takie dictum i przekłamanie historii najnowszej Polski.
Nachalne lansowanie czegoś, co jest oczywistą nieprawdą i sukcesem pseudoelit, które 20 lat temu podzieliły między siebie Polskę, by ją okradać, a ludzi oszukiwać, że “4 czerwca 1989 r. skończył się komunizm” dodatkowo umysłowo rozleniwiają tych, którzy chcieliby przedstawić inną wizję historii. Nie jest to wizja Polski, z którą się można zgodzić, ale która intelektualnie nie porywa. W swej prostocie jest infantylna i z gruntu bezkrytyczna dla jej promotorów. Potencjalnych adwersarzy odpycha przez kłamstwo w żywe oczy i nie skłania do refleksji. Ugruntowuje wśród nieobecnych społecznie, politycznie, historycznie – marazm, a u zaangażowanych brnięcie w wersję coraz bardziej idących we wnioskach prac naukowych, w stylu biografii Lecha Wałęsy autorstwa Pawła Zyzaka. Święto 4 czerwca 1989 r. i rocznica okrągłego stołu to święto starych politycznych dziadów na emeryturze, takich jak Aleksander Kwaśniewski czy Adam Michnik, a nie polskiego społeczeństwa, w tym głównie młodych ludzi – 20-, 30-latków.
Dochodzi do takich aberracji, że politycy dla swoich wyborczych celów posługują się Instytutem Pamięci Narodowej. I to zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Nagłe odkrycia czyjegoś niesprecyzowanego do końca rodzaju współpracy akurat w przeddzień powołania kolejnego kandydata na ważny urząd albo już go piastującego w okresie rządów PiS-u są tego doskonałym przykładem. Z drugiej strony mamy IPN wykorzystywany jako straszak do walki właśnie z antykomunizmem. Bartosz Arłukowicz, poseł SLD, chciał nie tak dawno podpalić IPN. Zorganizował happening, na którym odpowiednia iluminacja stwarzała wrażenie, że budynek przy Rondzie Daszyńskiego płonął. Jak stwierdził, pragnął, aby jego dzieci żyły w przyszłości bez historycznych niedomówień. Pech chciał, że tuż po jego akcji IPN ogłosił najnowsze wyniki badań, z których wynikało, że SB chciało w latach PRL-u otruć Annę Walentynowicz. Co by było, jakby w tym dniu IPN spłonął w przenośni i dosłownie?
Ale IPN budzi też kontrowersje na prawicy narodowej. Pewna jej część idzie od czasu do czasu w sukurs tym, którzy by chcieli, aby ich dzieci nigdy się nie dowiedziały, że ich dziadkowie lub nawet ojcowie byli zdrajcami Polski, wyrywali paznokcie za sfingowaną kradzież kilkudziesięciu znaczków pocztowych, strzelali w tył głowy. Oczywiście, ciężar zarzutów wobec osób, które się złamały i współpracowały z komunistyczną władzą, a których bronią, nie miał takiego kalibru, ale w umiejętny sposób stosując miarę owej polityki realnej potrafią odpowiedzialność rozmyć, zbagatelizować, umieszczając niektórych bohaterów afer teczkowych w panteonie mężów stanu cierpiących “za wiarę, króla i ojczyznę”. Przykład rwetesu i darcia szat, jaki się podniósł po części narodowej strony prawicy przy zdemaskowaniu osoby publicznej, kryjącej się w PRL-u pod pseudonimem TW “Grey” jest tego najlepszym przykładem.
Nie inaczej było, kiedy klub kwartalnika “Myśl.pl” zorganizował w Gdyni spotkanie ze Sławomirem Cenckiewiczem na temat “Agentura komunistyczna w polskim środowisku narodowym po II wojnie światowej”. Pojawiły się głosy, że współautor książki “SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” to wróg endecji i inkwizytor IPN, który śmiał razem z “Myśl.pl” naruszyć zmowę milczenia wobec niewygodnych dla niektórych neoendeków faktów historycznych.
Nie można bronić oczywistych półprawd, niedomówień czy ewidentnych kłamstw lub czynów, które u ludzi odwołujących się do kanonu wartości konserwatywno-narodowych budzą odrazę i nie stoją w zgodzie z prawdą, dobrem, odpowiedzialnością polityczną, granicami współpracy politycznej. Młode pokolenie, które jest zainteresowane historią najnowszą i jest politycznie zaangażowane, ze względu na specyfikę wieku nie jest w stanie zaakceptować ani wyobrazić sobie zgniłych kompromisów z komunistami, podczas gdy ci ostatni do ostatnich dni ukrywali prawdę o rotmistrzu Pileckim i generale Nilu, wymordowali całą elitę narodową, a lewicowej, niekomunistycznej, złamali kręgosłup moralny.
Stosunek do komunizmu to nie tylko kwestia estetyki moralnej, to głos, że młodzież wkraczająca w sferę społeczno-polityczną potrzebuje jasnego przekazu i czytelnych zasad oceny polskiej historii po 1945 r., a nie przesuwania się po nieskończonej osi kolaboracji z władzami komunistycznymi, na której nie ma skali, ani granic postępowania, z gradacją stopnia przyznawania się do winy: 1. nie współpracowałem, 2. współpracowałem, ale nie donosiłem, 3. donosiłem, ale nikomu krzywdy nie zrobiłem 4. stała się krzywda, ale robiłem to dla Polski. Komicznie brzmią głosy oburzenia naszych narodowych “wrzeszczących staruszków”, że Bronisław Wildstein stał się w pewnym sensie idolem antykomunizmu w dobie obecnej i ucieleśnieniem walki z postkomunizmem obecnym w życiu państwowym, mediach, kulturze. Młodzieży, w tym tej, która ma poglądy zbliżone do neoendecji nie interesuje już jego indyferentyzm religijny, epizod masoński i gazetowowyborczy czy pochodzenie. Podziwia go za bezkompromisowość, nazywanie zbrodni zbrodnią i krytycyzm wobec własnego środowiska dziennikarskiego.
Jak więc oceniać komunizm? Jednoznacznie, bez żadnych skrupułów, bez usprawiedliwiania historycznych flirtów elit przedstawicieli środowiska narodowego. Formacja polityczna, która miała przed II wojną światową rząd dusz w narodzie ma zdecydowanie większe zobowiązania wobec Polaków i historii niż uczestniczenie w sporze o PRL po stronie tych, którzy chcą podpalić IPN – na razie tylko podczas happeningu.
Jak ocenić antykomunizm w XXI wieku? Jako postawę godną pochwały i największego uznania, tym większego, im u młodszej części społeczeństwa występuje. Ale na dziś wyłącznie postawę sentymentalną, a nie państwowotwórczą, aktywną społecznie i modyfikującą mentalność Polaków w stronę uwolnienia się od dziedzictwa peerelowskiego. Wszystkie namacalne dowody świadczące o odkłamywaniu historii po 1945 r. realizują się wyłącznie w sferze symbolicznej. Dekomunizacja w Polsce się nie dokonała. Beneficjenci Polski Ludowej byli legalnie i w świetle kamer beneficjentami “demokratycznego państwa” przez połowę okresu jego dotychczasowego funkcjonowania. Postkomunistyczne społeczeństwo w erze postpolityki ma się dobrze i nie wie, czego chce ta rozkrzyczana młodzież, która nie żyła w PRL-u, a teraz próbuje ją rozliczać.
Antykomunizm jako siła napędowa polityki, element jej gry lub kampanii wyborczej odchodzi więc do lamusa. Po okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości wydawało się, że wszystkie owe niedomówienia zostaną rozstrzygnięte, cała prawda “o bezbożnym komunizmie” w końcu ujrzy światło dzienne. Tymczasem partia rządząca, zresztą jak każda w chwili obecnej, sama zarzekła się własnych ideałów, nie stawiając na jakość, ale na ilość i karność partyjnych zastępów. Wielkie projekty, jak lustracja, zostały źle przygotowane merytorycznie i wpisane w bieżącą politykę. Dziś przysypane grubą warstwą kurzu, po którym przez najbliższe lata można będzie pisać tylko palcem, po latach stracą na aktualności. Zresztą nie pozwoli na to społeczeństwo, które w 2009 r. według wspomnianego badania CBOS stwierdziło aż w 69 %, że sprawiedliwe rozliczenie tego okresu jest już niemożliwe.
Badania nad komunizmem powinny być prowadzone w dalszym ciągu ze zdwojoną siłą. Dążenie do prawdy historycznej to nie tylko obowiązek zawodowy historyka, ale pragnienie każdego Polaka, dla którego Polska coś jeszcze znaczy. Jeśli antykomunizm nie spełni swojej roli w budowaniu tożsamości społeczeństwa po 1989 r., bo nie może, to warto, by część historyków zainteresowała się tymi polami historii najnowszej, która daje nam Polakom powód do dumy na tle innych narodów. Pozytywna historia, bo przeżyć dramatycznych mamy w naszych dziejach już dość, powinna zagościć w publicystyce historycznej, mediach i kulturze. Wzory odwagi, męstwa, poświęcenia w walce zbrojnej powinny iść w parze z przypomnieniem zdobyczy na polu edukacji, gospodarki, kultury. Kwartalnik “Myśl.pl”, choć przypomina tylko pewien wycinek dziejów Polski w postaci historii ruchu narodowego, zawsze stara się takie zadanie spełnić, promując choćby – jak w tym numerze – idee Jana Gwalberta Pawlikowskiego, postać zapomnianą, ale pozytywną i wielce zasłużoną dla myśli ekologicznej, dziś odpychanej przez prawicę, a zawłaszczonej ideologicznie przez lewicę.
Ireneusz Fryszkowski, http://mysl.pl/