Współcześni dziennikarze, tak jak w czasach PRL, często nie potrzebują cenzora, sami są autocenzorami dostosowującymi się do oczekiwań pracodawcy, układów, dominującej partii
Szatkowanie prawdy
Z Tomaszem Strzyżewskim, niezależnym publicystą i działaczem emigracyjnym, który jako pracownik Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (GUKPPiW) ręcznie przepisał „Księgę Zapisów i Zaleceń GUKPPiW”, a następnie wywiózł ją do Szwecji i opublikował, rozmawia Bogusław Rąpała
Wywiezienie przez Pana Księgi Zapisów i Zaleceń GUKPPiW było wydarzeniem bezprecedensowym, demaskującym cenzurę stosowaną przez system komunistyczny.
– Zrobiłem to głównie z pobudek emocjonalnych, ale niezwykle trudno jest mi o nich mówić. Był to normalny odruch człowieka, który staje się świadkiem krzywdzenia innych ludzi poprzez ich oszukiwanie i wykorzystywanie. W tym przypadku odbywało się to wobec moich rodaków na skalę masową. Później nałożyły się na to inne emocje, kiedy trafiłem na zapis instruujący, w jaki sposób należy ingerować w teksty poruszające tematykę zbrodni katyńskiej. Akurat tak się składa, że mój dziadek kpt. Wincenty Strzyżewski jest jedną z ofiar rozstrzelanych z obozu w Starobielsku. Kiedy zobaczyłem ten zapis, zacząłem dopatrywać się w nim paraleli z fizycznym zabijaniem tych oficerów. 70 lat temu, licząc od dziś, świadomość narodową niszczono przez fizyczną likwidację „nośnika” tej świadomości, którym zawsze była inteligencja. Natomiast cenzura komunistyczna niszczyła tę świadomość nie w sposób fizyczny, lecz poprzez manipulowanie ludzkimi umysłami. Wewnątrz czułem, że muszę coś z tą wiedzą zrobić. Decyzja dojrzewała. Gdy skończył się mój okres próbny i otrzymałem umowę na czas nieokreślony, wówczas wszystko, co później robiłem w urzędzie, podporządkowałem jednemu celowi. Na dyżurach nocnych przepisywałem księgę zapisów i zaleceń, która tylko dzięki temu jest teraz znana, ponieważ wszystkie oryginały po upadku komunizmu, zostały zniszczone.
Jak ocenia Pan skuteczność swego posunięcia?
– Wiedza, jaką chciałem przekazać na temat działania cenzury w PRL, dotarła tylko do nielicznych środowisk elit intelektualnych, w tym również do działaczy opozycyjnych. Zwykli obywatele nie mieli dostępu do tych informacji. Być może po części wynikało to z braku zainteresowania tym tematem, ale możliwe, że wielu z nich w ogóle nie zdawało sobie sprawy z istnienia urzędu, stanowiącego zinstytucjonalizowaną formą cenzury. Nawet w nazwie tej instytucji nie było słów „cenzor” ani „cenzura”. Choćby w ten sposób wiedza o istnieniu takiego urzędu była ukrywana przed społeczeństwem. Natomiast o jego działaniu doskonale wiedzieli ci dziennikarze i artyści, którzy z nim współpracowali.
To zapewniało spokojne funkcjonowanie tej instytucji.
– Jak najbardziej. Głównie dlatego, że środowiska dziennikarskie, kadry zatrudnione w PRL-owskich mediach, same dla siebie były wówczas głównymi cenzorami. Poza tym w każdym ze środków społecznego przekazu pracowali redaktorzy, którzy z kolei sprawowali cenzurę redakcyjną. Mam zwyczaj porównywać zjawisko cenzury funkcjonującej w czasach PRL do góry lodowej. Czubek wystający ponad powierzchnię morza, stanowiący odpowiednik powierzchni życia publicznego, to była cenzura instytucjonalna w postaci GUKPPiW. Ale wszystko poniżej tej powierzchni funkcjonowało jako naturalny odruch, który wynikał z uświadomionej zależności pracownika od pracodawcy. Pracodawcą w mediach za czasów PRL było państwo komunistyczne. I siłą rzeczy każdy dziennikarz, jeżeli chciał mieć pewność, że będzie mógł pracować w mediach komunistycznych lub w koncesjonowanych przez to państwo mediach wasalskich, musiał dbać o ochronę interesu swojego pracodawcy. Nie mógł mu się niczym narazić. Musiał pisać to, co nawet bez konkretnej znajomości zasad zapisów cenzorskich i tak było dla niego oczywiste. W związku z tym ten typ zależności sprawiał, że dziennikarze w Polsce, przede wszystkim oni, odpowiadali za tworzenie fałszywego obrazu rzeczywistości, który w mediach PRL-owskich był przekazywany społeczeństwu jako odbiorcy.
W środowisku dziennikarskim panowała przerażająca hipokryzja. Dziś jest podobnie…
– To było wypieranie z własnego sumienia, z własnej świadomości faktu, że samemu coś się cenzuruje, jest się autocenzorem. Ci dziennikarze robili to na wyczucie, a urząd jedynie wyłapywał ich błędy w sztuce. Te wszystkie zapisy były potrzebne dla przypominania, dla ułatwiania pracy redaktorom. Dlatego otrzymywały je również redakcje, które na miejscu kontrolowały teksty pisane przez swoich dziennikarzy. Natomiast sama ingerencja cenzorska dokonywana była na dostarczanych przez redakcje i wydawnictwa tekstach. Cała procedura korekty przebiegała w sposób uniemożliwiający przedostanie się na zewnątrz urzędu dowodu – w sensie prawno-rzeczowym – cenzurowania mediów przez ten urząd. Redakcje zresztą chętnie uczestniczyły w tej maskaradzie, akceptując zakaz uwidaczniania ingerencji cenzorskiej w oddawanych do druku tekstach.
Od tamtego czasu stał się Pan uważnym obserwatorem metod stosowanych w środkach masowego przekazu.
– Rzeczywiście, w tamtym czasie zyskałem bardzo dużą wiedzę na temat sposobu funkcjonowania mediów i systematycznie ją pogłębiałem. Uświadomiłem sobie, że dziennikarze chcący publikować swoje teksty w mediach komunistycznych godzili się na kolaborację z reżimem. Do zostania dziennikarzem w systemie komunistycznym nikt nikogo nie zmuszał. Nawet jeśli ktoś na początku nie był świadomy tego mechanizmu, to po odkryciu go mógł zrezygnować z pracy. Jednak wielu robiło karierę w mediach okresu PRL, a dzisiaj, po upadku komuny, chce uchodzić za autorytety moralne i wzór dziennikarstwa. Obecnie w mediach mamy całą masę takich ludzi. Niektórzy z nich byli nawet tajnymi współpracownikami bezpieki. To oni przez całe dwudziestolecie kształtowali preferencje i sympatie polityczne narybku dziennikarskiego.
Nieustannie się podkreśla, że jednym z głównych osiągnięć naszej młodej demokracji jest wolność słowa. Co Pan rozumie poprzez to pojęcie i czy możemy mówić o wolności słowa w obecnej polskiej rzeczywistości medialnej?
– Dla mnie wolność słowa jest prawem do wypowiadania się w przestrzeni publicznej. Prawem każdego człowieka. Nie w relacjach ludzkich na poziomie indywidualnym, ale za pośrednictwem mediów. Ale to jest oczywiście niemożliwe. I w tym sensie wolność słowa jest dla mnie utopią. Dlatego też pojęcie to powszechnie kojarzone jest z wolnością słowa dla mediów, a więc dla nielicznych. To oczywiste, że dziennikarze mają dużo większą wolność słowa niż zwykli ludzie. Inaczej mówiąc, ta wolność zarezerwowana jest dla członków kadr obsługujących media. A i tutaj nie przysługuje ona każdemu w równym stopniu. Na pewno redaktor Adam Michnik ma większą wolność słowa niż pracujący u niego Paweł Wroński. Istnieje jednak w realnych demokracjach pluralizm mediów, który ma miejsce również w Polsce. Oznacza on w pewnym sensie pluralizm kryteriów selekcji obowiązujących w każdym z nich. Kryterium selekcji, czyli cenzury, można paradoksalnie powiedzieć.
Mamy dziś w Polsce monopol władzy jednej partii. Sukces ten Platforma Obywatelska w dużej mierze zawdzięcza popierającym ją mediom.
– Media popierające rząd są w oczywistej większości. Kadry w tych mediach w znacznym stopniu przetrwały od 1989 roku. One nadal siłą rzeczy popierają środowiska postkomunistyczne, gdyż kiedyś im służyły. Kierują się poczuciem wspólnoty interesów. Często w grę wchodzą również interesy ekonomiczne. A poprawność polityczna jest oczywiście pewną częścią cenzury, pewnym jej uzupełnieniem, ale tylko uzupełnieniem. Nawet te nieliczne media, które nie są podporządkowane środowiskom postkomunistycznym, stosują selekcję informacji i nie ma w tym nic złego. Narzucają to bowiem mechanizmy funkcjonującego w dzisiejszym świecie systemu medialnego.
Jakie mechanizmy ma Pan na myśli?
– Pierwszym z uwarunkowań jest ograniczona pojemność przekazu medialnego, np. liczba stron w gazecie, ilość czasu antenowego itd. Z tego też powodu dziennikarze, starający się przeciwstawić selektywnemu obrazowi rzeczywistości kreowanemu przez media postkomunistyczne, muszą siłą rzeczy wypełniać tylko luki pozostawione przez media, w opozycji do których się znajdują. Zmuszeni są zatem używać tego samego oręża co przeciwnik, bo inaczej nie mieliby szans w walce z nim. Przekazanie wszystkich informacji bez ich selekcji nie jest możliwe. Szkopuł polega na skoncentrowaniu się na tym, co przemilczał przeciwnik, czyli w dzisiejszej sytuacji media postkomunistyczne. Jeśliby nałożyć te dwa niepełne obrazy rzeczywistości (ja określam je trochę ironicznie jako „matriksy”), to wtedy uzyskamy pełniejszy i prawdziwszy obraz rzeczywistości.
W czym można upatrywać szansy dla niezależnych mediów?
– Największa szansa dla nielicznych mediów, które obecnie reprezentują krytyczny sposób patrzenia na poczynania władzy, pojawia się dopiero w warunkach pewnej symetrii wpływów, jaka panuje w obrębie czwartej władzy chociażby w Stanach Zjednoczonych lub w Wielkiej Brytanii. Występuje tam względna równowaga pomiędzy mediami, na które równe wpływy mają główne, rywalizujące ze sobą nurty polityczne.
Platforma Obywatelska praktycznie podporządkowała już sobie media publiczne.
– Doszedłem do wniosku, że prawdziwą władzą jest w gruncie rzeczy władza nieformalna, sprawowana przez media. Tyle tylko, że nie posiada ona oczywiście ani takich instrumentów, ani takiej mocy, żeby jej oddziaływanie na masowego odbiorcę było natychmiastowe. Jej wpływ może być tylko długofalowy. Jeśli zaś chodzi o obecne przepychanki o media publiczne, to partia rządząca chce umocnić w nich swoje wpływy. Media te próbują być wprawdzie obiektywne, ale dla PO bezstronność mediów publicznych świadczy o ich stronniczości na rzecz PiS.
Przytłaczająca większość społeczeństwa nic nie wie o sposobie funkcjonowania mediów, jednocześnie bezkrytycznie im ufa.
– Ufają im, gdyż nie istnieje żadne inne źródło informacji świecie. 99 procent informacji otrzymujemy z mediów lub od innych ludzi, którzy czerpią je również z tego źródła. Nasza percepcja zmysłowa dostarcza nam tylko tyle, ile znajdujemy w zasięgu naszych zmysłów. Samodzielne analizowanie otrzymanych z mediów informacji i wyciąganie wniosków, zestawianie ich ze sobą i poddawanie krytycznej ocenie to zdolność, którą dysponuje niestety niewielka część populacji ludzkiej. Tego dowodzą badania naukowe. Znaczna część opinii publicznej jest bezbronna wobec tej manipulacji.
Czy można powiedzieć, że manipulacja to doskonalsza forma cenzury?
– Cenzura nie polega na zastępowaniu prawdy kłamstwem. Ona zmieniła swoją postać. Cenzura prawdę tę szatkuje i z prawd cząstkowych buduje prawdę selektywną, która jest fałszywym obrazem rzeczywistości. Prawda selektywna również wprowadza odbiorcę w błąd. Jest trudna do zwalczania, ponieważ nie można podważyć żadnego z jej elementów, wskazując na to, że jest on kłamstwem. Składa się ona bowiem z prawd cząstkowych, tyle że w odpowiedni sposób wyselekcjonowanych i połączonych w całość.
Czy w najbliższym czasie istnieje jakaś szansa na większą równowagę na rynku medialnym w Polsce?
– Sytuacja jest bardziej skomplikowana. Wciąż utrzymuje się dominacja środowisk postkomunistycznych, czego oczywiście – z historycznych powodów – nie ma w mediach krajów zachodnich, gdzie komunizm nigdy nie panował. I mimo że następuje zmiana generacyjna, to jednak narybek dziennikarski przeplata się z tymi, którzy wciąż jeszcze pracują i przekazują młodszym kolegom swoje sympatie, sposób ocen, interpretacji itd. Testem na dojrzałość i na autentyczność demokracji w danym państwie są właśnie media działające w jego obrębie. W Polsce ciężko mówić o prawdziwej demokracji, ponieważ ta asymetria wpływów różnych ugrupowań na media jest zbyt daleko posunięta. Czy to się kiedyś zmieni? Jestem optymistą, ale uważam, że może to bardzo długo potrwać. Istnieje jednak pewna szansa, jeżeli główna partia opozycyjna – Prawo i Sprawiedliwość, wygra przyszłoroczne wybory. Będzie to trudne za względu na obecną politykę prowadzoną przez większość mediów. Ale nawet w nich dochodzi czasem do dezorientacji i zaprzestania manipulacji, kiedy wydarzy się coś zupełnie nieprzewidywalnego. [Nie podzielamy zapatrywać p. Strzyżewskiego na PiS i jego dobroczynny wpływ na obiektywizm polskojęzycznych mediów. – admin]
Tak jak to było po katastrofie smoleńskiej, kiedy główne media na jakiś czas zaniemówiły.
– To tragiczne wydarzenie obnażyło mechanizmy i metody ich działania. Również politycy powinni wskazywać na sposób funkcjonowania mediów postkomunistycznych. Jest to jednak niesłychanie trudne, ponieważ żeby byli słyszani przez społeczeństwo, muszą zabierać głos również w tych mediach, a one za wszelką cenę będą starały się nie dopuścić do prób demaskowania manipulacji.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik, 24.07.2010.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…