O niespodziewanym sukcesie wyborczym formacji Janusza Palikota powiedziano w ostatnich dniach wiele. Większość komentatorów z obszaru szeroko pojętej „prawicy” zgadza się, że jest to wydarzenie przełomowe, swego rodzaju znak naszych czasów, objaw przemian, które zaszły w Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat – a których często ani Kościół, ani prawica nie chciały dostrzec wystarczająco wyraźnie. Oczywiście były już wcześniejsze sygnały, jak choćby wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu, gdzie oglądać można było eksplozję antyklerykalizmu i antychrystianizmu nie tylko agresywnego, ale wręcz prymitywnego, dzikiego prawie tak, jak furia francuskich sankiulotów w okresie Rewolucji. Niemniej jednak wyborczy tryumf Ruchu Poparcia Palikota jest zjawiskiem najbardziej znaczącym. Po raz pierwszy do Parlamentu weszli: były ksiądz, działacz „środowisk gejowskich” i dumny z siebie transseksualista. Po raz pierwszy entuzjaści tego rodzaju postaw policzyli się – i okazało się, że jest ich więcej, niż mogłoby się dotąd wydawać. Pamiętajmy przy tym, że jest jeszcze spora grupa osób, które w zasadzie podzielają postulaty Palikota, ale ostatecznie albo wybrały PO lub SLD, albo nie poszły głosować – z powodu zniechęcenia polityką, zbyt młodego wieku czy czegokolwiek innego.
Są i tacy, którzy bagatelizują wynik Palikota. W ich ujęciu Ruch Palikota to cyrk dobry na jeden raz, który szybko się wypali i zniknie ze sceny. Sam przywódca ruchu ma zaś być bezgranicznym cynikiem, nie posiadającym żadnych poglądów i zdolnym jedynie manipulować hasłami popularnymi w najbardziej antykościelnie nastawionych kręgach społeczeństwa.
To prawda, że partia Palikota może obumrzeć i rozproszyć się, a on sam wylądować na śmietniku historii najnowszej — nie zmienia to jednak faktu, że pewne granice zostały przekroczone, że coś pękło. Runął (symbolicznie) mit Polski jako kraju „mimo wszystko” znacząco bardziej konserwatywnego i katolickiego niż „zgniły Zachód”. Rok temu lemingi wynurzyły się na Krakowskim Przedmieściu jako rozwrzeszczana hałastra, teraz ruszyły gremialnie do urn wyborczych, by „dać głos”. Za tym stadem pójdzie niechybnie kolejne. Co w tej sytuacji robi (szeroko pojęta) prawica, a co zrobić powinna? W jakim kierunku potoczą się jej losy?