Każdy obywatel RP ma prawo zadać pytanie: jak to się dzieje, że samolot który powinien być najbezpieczniejszym statkiem powietrznym w kraju, spada sobie jak pierwszy lepszy boeing albo airbus? Jakiego to państwa właściwie jestem obywatelem? Smoleńsk jako case study powinien być obowiązkowy w uczelniach kształcących kadry sił zbrojnych, wywiadu, bezpieki, dyplomacji, policji, administracji.
Zakotłowało się ponownie. Instytut Ekspertyz Sądowych z Krakowa nie wykluczył obecności dowódcy sił lotniczych w kokpicie, ale przypisał jednocześnie odczytane, podobno kluczowe słowa, drugiemu pilotowi TU-154. Zgiełk jaki rozlega się w związku z tym wokół, zmierza do zakwestionowania wniosków komisji Millera i kieruje uwagę opinii publicznej w stronę Moskwy.
To niczego nie zmienia. Przyczyną katastrofy było tak czy inaczej kiepskie wyszkolenie załogi. To efekt strategii rozwoju sił zbrojnych. Stan rozwiązanego 36. specpułku lotniczego to tylko czubek góry lodowej. Raport NIK który lada dzień ma ujrzeć światło dzienne z pewnością nie odpowie na pytanie o rolę wojskowych specsłużb w dziele ochrony Sił Zbrojnych RP, ale może wykazać strukturalne, wielopoziomowe i przekrojowe praktyki improwizacyjne w kręgach decyzyjnych państwa w ciągu wielu lat. Przecieki dotyczące panów: Arabskiego i Błaszczaka są w tej mierze dosyć obiecujące.
Cóż więc działo się podczas ostatnich sekund lotu? Dlaczego samolot spadł? Lądowali czy nie lądowali? Możliwość pierwsza: piloci lądowali. Wyliczanka wysokości opadania kończy się na 20 metrach.
Możliwość druga: nie lądowali i wykonywali komendę “odchodzimy” po osiągnięciu 100 metrów, co robili źle, bo lecieli za szybko, do tego na autopilocie. Tak twierdzą fachowcy. Laik zastanawia się nad czym innym: wyliczanka wysokości poniżej 100 metrów świadczyłaby o stalowych nerwach pilotów, którzy wiedząc o tym, że samolot “nie odchodzi”, panowali nad sobą do końca. Czyżby? Jeśli nawet nie krzyczeliby z przerażenia, to milczeliby, zdumieni tym co się dzieje. Metodyczna i spokojna wyliczanka wysokości nie wchodzi w rachubę. To ludzie, a nie roboty.