Malachi Martin – Dom smagany wiatrem
Posted by Marucha w dniu 2012-04-04 (Środa)
Rozwiązanie, przejrzystych zresztą, pseudonimów:
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=1822&Itemid=46
Dom smagany wiatrem
Malachi Martin
Powieść watykańska
Dedykowane papieżowi Piusowi V na cześć Maryi, Królowej Różańca Świętego
Prolog historyczny
Zwiastuny końca
1957
Mężowie stanu szkoleni w surowych czasach i w warunkach bezwzględnej międzynarodowej rywalizacji finansowej i gospodarczej nie są podatni na uleganie złym czy dobrym znakom. A jednak czekające ich dzisiaj przedsięwzięcie było tak obiecujące, że sześciu ministrów spraw zagranicznych zgromadzonych w Rzymie owego 25 marca 1957 r. czuło namacalnie, iż wszystko dokoła – całe to miasto z jego niewzruszonym centralizmem pierwszego miasta Europy, rześki wiaterek, czyste niebo, pogodny nastrój tego szczególnego dnia – tchnie błogosławieństwem pod adresem tych, którzy kładą podwaliny pod nowy gmach narodów.
Tych sześciu mężczyzn i ich rządy, partnerów w tworzeniu nowej Europy, która zmiecie ze sceny wojowniczy nacjonalizm, tylekroć dzielący starożytny obszar, ożywiała ta sama wiara. Oto otwierają przed swymi krajami szerokie horyzonty ekonomiczne i wyższe cele polityczne, o jakich nikt do tej pory nawet nie marzył: zebrali się tu, by podpisać Traktat Rzymski. Zamierzali powołać do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą.
W ich stolicach ludzie mieli w pamięci tylko śmierć i zniszczenie. Zaledwie rok temu Sowieci potwierdzili swój ekspansjonizm, topiąc we krwi powstanie na Węgrzech. Każdego dnia sowieckie oddziały pancerne mogły runąć na Europę. Nikt się nie łudził, że USA z ich planem Marshalla wezmą na siebie na stałe ciężar budowania nowej Europy. Żaden rząd europejski nie chciał znaleźć się w żelaznym uścisku USA i ZSRR, których rywalizacja mogła się tylko pogłębić w nadchodzących dziesięcioleciach.
Jakby wdrażając się do zgodnego działania, ministrowie jeden po drugim podpisali się pod dokumentem jako twórcy EWG. Trzech reprezentantów narodów Beneluksu zrobiło to dlatego, że Belgia, Holandia i Luksemburg, kluczowe kraje nowej wspólnoty, wypróbowały już i uznały za słuszną, w każdym razie za dostatecznie słuszną, ideę nowej Europy. Minister reprezentujący Francję podpisał dokument w imieniu kraju, który miał stać się bijącym sercem nowej Europy, tak jak był zawsze sercem starej. Włoch – dlatego, że kraj ten był żywą duszą Europy. Niemiec Zachodnich dlatego, że świat wreszcie przestanie patrzeć z ukosa na ten kraj.
Tak tedy narodziła się Wspólnota Europejska. Były toasty na cześć geopolitycznych wizjonerów, dzięki którym ten dzień mógł się ziścić: Roberta Schumana i Jeana Monneta z Francji, Konrada Adenauera z Niemiec, Paula-Henriego Spaaka z Belgii. I wszyscy składali sobie gratulacje. Niedługo Dania, Irlandia i Anglia dostrzegą mądrość nowego przedsięwzięcia, a po nich – przy odrobinie ciepłej pomocy – przyłączą się Grecja, Portugalia i Hiszpania. Oczywiście pozostawał problem utrzymania Sowietów w ryzach. No i kwestia znalezienia nowego środka ciężkości. Lecz jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli Europa miała przeżyć, EWG musiała stać się jdej kołem napędowym.
A kiedy już odfajkowano podpisy, pieczęcie i toasty, przyszła pora na specyficznie rzymski ceremoniał i przywilej polityków: audiencję u ponad osiemdziesięcioletniego papieża w Pałacu Apostolskim na Wzgórzu Watykańskim.
Siedząc na tradycyjnym tronie papieskim, otoczony całą ceremonialną pompą, Jego Świątobliwość Pius XII przyjął sześciu ministrów i osoby towarzyszące z uśmiechem na twarzy. Powitanie było serdeczne, a wypowiedzi papieża krótkie. Cechowała go postawa dziedzicznego właściciela i rezydenta rozległych włości, udzielającego wskazówek nowo przybyłym i pragnącym się osiedlić w jego dziedzinach petentom.
Europa – przypomniał Ojciec Święty – miała swoje chwile wielkości, gdy wspólna wiara ożywiała serca jej mieszkańców. Europa – podkreślił z naciskiem – mogłaby na nowo zyskać geopolityczne znaczenie, odnowiona i odświętnie wystrojona, gdyby udało jej się stworzyć nowe serce. Europa – oświadczył – mogłaby na nowo wykuć boską, wspólną i wiążącą wiarę.
Ministrowie żachnęli się w duchu. Pius XII wskazał na największą trudność, przed jaką stanęła EWG w chwili narodzin. Słowa papieża kryły w sobie ostrzeżenie, że ani socjalizm demokratyczny, ani demokracja kapitalistyczna, ani perspektywa dobrobytu czy mistycznej „Europy” humanistów nie może być siłą napędową ich wymarzonego projektu. W praktyce ich nowej Europie brakowało garejącego centrum, najwyższej siły lub zasady mogącej związać ją w jedno i popchnąć do przodu. Ich Europie brakowało tego, co miał ten papież, czym był ten papież.
Wygłosiwszy swoje orędzie, papież uczynił w powietrzu trzy krzyże jako tradycyjne błogosławieństwo papieskie. Kilku dyplomatów uklękło, kilku z tych, którzy zachowali postawę stojącą, skłoniło głowy. Nie byli jednak w stanie podzielić wiary papieża w kojący balsam Boga, którego był Namiestnikiem na ziemi, lub uznać, że ten balsam to jedyny czynnik spajający, który mógł uleczyć duszę świata. Ale nie potrafili przyznać się do tego, że same traktaty gospodarcze i polityczne nie są w stanie spoić serc i umysłów ludzkości.
Patrząc na kruchą postać starca, mogli jedynie zazdrościć temu samotnemu dostojnikowi na papieskim tronie. Albowiem – jak to później ujął Belg Paul-Henri Spaak – stał on na czele globalnej organizacji, lecz był kimś innym, niż jej obieralnym reprezentantem. Był posiadaczem jej mocy. Był jej środkiem ciężkości.
* * *
Z okna prywatnego gabinetu na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego Ojciec Święty patrzył, jak na dole architekci nowej Europy wsiadają do swoich limuzyn.
– Jak Wasza Świątobliwość myśli? Czy ich nowa Europa będzie na tyle silna, by powstrzymać Moskwę?
Pius odwrócił się do swego towarzysza, niemieckiego jezuity, długoletniego przyjaciela i spowiednika.
– Marksizm pozostaje nadal wrogiem. Ale teraz Anglosasi mają inicjatywę.
Przez Anglosasów papież rozumiał anglo-amerykański establishment polityczny.
– Ich Europa zajdzie daleko i zajdzie szybko. Ale największy dzień dla Europy jeszcze nie zaświtał.
Jezuita nie nadążał za myślami papieża.
– Jaka Europa, Wasza Świątobliwość? Największy dzień dla czyjej Europy?
– Dla tej Europy, która się dzisiaj narodziła – odparł papież bez wahania. – A w dniu, w którym Stolica Apostolska zostanie wprzęgnięta w nową Europę dyplomatów i polityków – dodał – w Europę z centrum w Brukseli i Paryżu – tego dnia na serio zaczną się kłopoty Kościoła.
I odwracając się znów ku limuzynom opuszczającym plac św. Piotra, papież dokończył:
– Nowa Europa będzie miała swój skromny dzień. Ale tylko jeden jedyny.
1960
Nigdy jeszcze bardziej obiecujący projekt nie zawisł na szali i nigdy ważniejszy temat nie był omawiany przez papieża i jego doradców niż to, co stało się przedmiotem debaty owego lutowego poranka 1960 roku. Wybrany zaledwie roku temu na Tron Piotrowy, Jego Świątobliwość Jan XXIII – „dobry papież Jan”, jak go natychmiast ochrzczono – zdążył pchnąć na nowe tory Stolicę Apostolską, papieską administrację i większość dyplomatycznego i religijnego świata na zewnątrz Watykanu. A teraz wydawało się, że chce poruszyć w ogóle cały świat.
Wybrany w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, ten poczciwy wieśniak miał być papieżem przejściowym, bezpiecznym kompromisem, którego krótkie rządy dałyby trochę czasu – cztery czy pięć lat, jak przypuszczano – na znalezienie właściwego sukcesora, który przeprowadzi Kościół przez okres zimnej wojny. Lecz zaledwie w kilka miesięcy po intronizacji, ku zdumieniu wszystkich, otworzył on Watykan, ogłaszając niespodziewanie zwołanie Soboru Ekumenicznego. W rzeczywistości w owym momencie prawie wszyscy urzędnicy watykańscy – w tym wszyscy doradcy wezwani na to poufne spotkanie w prywatnych apartamentach papieża na czwartym piętrze Pałacu Apostolskiego – tkwili już po uszy w przygotowaniach do tego epokowego wydarzenia.
I oto tego ranka z właściwą sobie bezpośredniością papież podzielił się swoimi myślami z garstką ludzi wybranych w tym celu. Było wśród nich kilkunastu najważniejszych kardynałów oraz pewna grupa biskupów i prałatów z sekretariatu stanu. Byli też obecni dwaj portugalscy tłumacze.
– Musimy dziś dokonać wyboru – wyznał Jego Świątobliwość swym doradcom. – A nie chcemy tego czynić sami.
Sprawa dotyczyła, jak wyjaśnił papież, słynnego listu, który otrzymał jego poprzednik na Tronie Piotrowym. Ponieważ okoliczności związane z listem były wszystkim dobrze znane, tego ranka papież ograniczył się do krótkiej rekapitulacji zagadnienia.
W roku 1917 Fatima, niegdyś najnędzniejsza mieścina portugalska, zyskała rozgłos jako miejsce, gdzie troje małych wiejskich dzieci – dwie dziewczynki i chłopiec – stało się świadkami sześciu wizyt – czy wizji – Błogosławionej Dziewicy Maryi. Tak jak miliony katolików, wszyscy zgromadzeni w pokoju wiedzieli, Najświętsza Panienka zawierzyła fatimski dzieciom trzy tajemnice. Że zgodnie z przepowiednią niebiańskiego Gościa dwoje dzieci zmarło we wczesnym dzieciństwie; przeżyła tylko najstarsza dziewczynka – Łucja. Wszyscy wiedzieli o tym, że Łucja – obecnie karmelitanka – już dawno temu ujawniła dwie pierwsze tajemnice fatimskie. Lecz życzeniem Matki Bożej, jak powiedziała siostra Łucja, było, aby trzeci sekret ogłosił „papież roku 1960”. I że jednocześnie ten sam papież ma poświęcić „Rosję” Najświętszej Dziewicy. Konsekracji mieli dokonać tego samego dnia wszyscy biskupi świata, każdy w swojej diecezji, każdy tymi samymi słowami. Konsekracja ta byłaby równoznaczna z publicznym potępieniem Związku Radzieckiego w skali światowej.
Jak powiedziała siostra Łucja, Dziewica obiecała, że po dokonaniu poświęcenia „Rosja” się nawróci i przestanie być zagrożeniem dla świata. Jeśli jednak jej życzenie nie zostanie spełnione przez „papieża roku 1960”, wówczas „Rosja rozszerzy swoje błędy na wszystkie narody”, będzie wiele cierpienia i zniszczeń, a wiara Kościoła zmarnieje i jedynie w Portugalii zachowają się nienaruszone „dogmaty wiary”.
W czasie trzecich odwiedzin w Fatimie, w lipcu 1917 roku, „Pani” obiecała przypieczętować swoje posłannictwo niezbitym dowodem, świadczącym o tym, że przybywa od Boga. 13 października w południe dokonał się cud. Na równi z dziećmi cud ten obserwowało 75 000 ludzi, przybyłych czasem z bardzo daleka, wśród których byli dziennikarze, fotoreporterzy, naukowcy i sceptycy, a także wielu godnych zaufania duchownych.
Oto bowiem słońce złamało wszelkie prawa przyrody. Po gwałtownym, ulewnym deszczu, który przemoczył wszystkich do suchej nitki i zamienił ziemię w bagno, niespodziewanie wyszło słońce i poczęło dosłownie tańczyć. Rzuciło też na niebo wspaniałą tęczę. Zniżyło się tak bardzo, że wydawało się, iż runie na ziemię pośród tłumów. A potem, równie nagle, wzniosło się w górę i świeciło spokojnie jak zawsze. Wszystkich ogarnęło zdumienie. Ubrania ludzi były tak nieskazitelne, jakby przed chwilą wróciły z pralni, czyste i wyprasowane. Nikomu nic się nie stało. Wszyscy widzieli tańczące słońce; lecz tylko dzieci widziały Maryję.
– Jest chyba oczywiste – powiedział dobry papież Jan, wyciągając kopertę z małej hermetycznej skrzynki stojącej na stoliku za jego plecami – co należy zrobić w pierwszej kolejności dzisiejszego ranka.
Doradców papieża ogarnęło podniecenie. A więc znaleźli się tutaj po to, by wziąć udział w poufnej lekturze listu siostry Łucji zawierającego trzecią tajemnicę fatimską. Bez przesady można było powiedzieć, że dziesiątki milionów ludzi na całym świecie z niecierpliwością czekało na wiadomość, że „papież roku 1960” odsłoni przynajmniej część tak pilnie strzeżonej tajemnicy i wykona polecenie Matki Bożej. Mając to na uwadze, Jego Świątobliwość podkreślił właściwe i dosłowne znaczenie słowa „poufny”. Upewniwszy się, że jego upomnienie co do tajności dotarło do obecnych, Ojciec Święty wręczył list portugalskim tłumaczom; ci zaś niezwłocznie przełożyli jego treść na język włoski.
– A teraz…
I po przeczytaniu listu papież szybko przedstawił zebranym wybór, którego nie chciał dokonywać sam.
– Musimy wyznać, że od sierpnia 1959 roku prowadzimy delikatne negocjacje ze Związkiem Radzieckim. Naszym celem jest obecność przynajmniej dwóch dostojników Cerkwi ZSRR na Naszym soborze.
Papież Jan często określał przyszyły Sobór Watykański II jako „Nasz sobór”.
Co więc miał uczynić – oto pytanie, jakie Jego Świątobliwość postawił tego ranka. Z woli Opatrzności to on był teraz „papieżem roku 1960”. Ale jeśli będzie posłuszny temu, co siostra Łucja wyraźnie określiła jako mandat Królowej Niebieskiej, jeśli on i jego biskupi oświadczą publicznie, oficjalnie i powszechnie, że „Rosja” jest pełna karygodnych błędów, oznacza to klęskę jego sowieckiej inicjatywy. Ale nawet pomijając ten aspekt – gorące pragnienie obecności prawosławnych na soborze – jeśli papież położy na szali cały swój autorytet papieski i autorytet hierarchii Kościoła, by wykonać polecenie Maryi Panny, będzie to jednoznaczne z napiętnowaniem Związku Radzieckiego i jego obecnego marksistowskiego dyktatora Nikity Chruszczowa jako kryminalisty. Sowieci na pewno wpadną w furię i zastosują środki odwetowe. Czy wówczas papież nie będzie odpowiedzialny za nową falę prześladowań – okropnej śmierci milionów – w samym Związku Radzieckim i jego państwach satelickich?
Dla podkreślenia swojego punktu widzenia Jego Świątobliwość odczytał ponownie fragment listu. Na twarzach obecnych dostrzegł zrozumienie, a nawet szok. Skoro każdy z obecny tak łatwo wyłapał wszystkie niuanse przeczytanego fragmentu – snuł rozważania papież – to Sowieci połapią się równie szybko. Czy nie wyciągną z tego listu strategicznej informacji, która da im niekwestionowaną przewagę nad wolnym światem?
– Oczywiście moglibyśmy i tak przeprowadzić Nasz sobór…
Jego Świątobliwość nie musiał kończyć zdania. Teraz wszystko było jasne. Ujawnienie tajemnicy wywołałoby reperkusje na całym świecie. Przyjazne rządy miałyby utrudnioną sytuację. Sowieci zostaliby z jednej strony izolowani, lecz z drugiej strony odnieśliby strategiczną korzyść. Wybór, jaki stał przed papieżem, dotyczył więc do fundamentów geopolityki.
Rozpoczęła się debata. Nikt z obecnych nie wątpił w dobrą wolę siostry Łucji. Lecz kilku doradców wskazało na fakt, że minęło prawie dwadzieścia lat od czasu objawień w roku 1917 a połową lat trzydziestych, kiedy to siostra Łucja napisała ten list. Jaką gwarancję może mieć Ojciec Święty, że czas nie przyćmił jej pamięci? I jaką można mieć w ogóle gwarancję, że trójka niepiśmiennych pastuszków przekazała poprawnie tak skomplikowane orędzie? Czy nie było w tym wszystkim czegoś z dziecięcej fantazji niepiśmiennych? W rzeczy samej, czy nie mogły mieć wpływu jeszcze inne okoliczności zaciemniające prawdę? Oddziały sowieckie włączyły się wówczas do hiszpańskiej wojny domowej, siejąc zniszczenie zaledwie o kilka mil od miejsca przebywania piszącej list. Czy słowa Łucji nie mogły nabrać specjalnego odcienia w wyniku jej lęku przed Sowietami?
Padł tylko jeden odmienny głos w tym kształtującym się wyraźnie konsensusie. Jeden z kardynałów – niemiecki jezuita, przyjaciel i ulubiony spowiednik papieża – nie mógł milczeć w obliczu takiej degradacji roli interwencji boskiej. Ministrowie rządów świeckich mogą nie kierować się wiarą – oświadczył. Lecz postawa taka jest nie do zaakceptowania w odniesieniu do ludzi Kościoła, których rad wysłuchuje Ojciec Święty.
– Wybór – upierał się jezuita – jest prosty i prima facie. Albo zaakceptujemy list, wykonamy zawarte w nim polecenia i poczekamy na konsekwencje. Albo powiedzmy sobie uczciwie, że w to nie wierzymy. I zapomnijmy o wszystkim. Ukryjmy list przed opinią publiczną jako relikt historyczny; idźmy dalej drogą, którą idziemy, i zrzeknijmy się dobrowolnie pomocy z góry. Lecz cokolwiek zrobimy, każdy z nas musi być świadom, że decydujemy o losach ludzkości.
Mimo zaufania, jakie Jego Świątobliwość pokładał w mądrości i lojalności kardynała jezuity, decyzja wypadła na niekorzyść Fatimy.
– Questo non è per i nostri tempi – powiedział Ojciec Święty. – To nie jest na nasze czasy.
Kilka dni później kardynał czytał krótki komunikat przesłany mediom przez watykańskie biuro prasowe. Słowa tego dokumentu miały na zawsze odcisnąć się w jego pamięci jako lakoniczna odmowa wypełnienia woli niebios.
Dla dobra Kościoła i rodzaju ludzkiego – czytamy w dokumencie – Stolica Apostolska zdecydowała nie ogłaszać w obecnej chwili tekstu trzeciej tajemnicy fatimskiej. „…Decyzja Watykanu opiera się na kilku przesłankach: (1) Siostra Łucja jeszcze żyje. (2) Watykan zna już treść listu. (3) Chociaż Kościół uznaje objawienia fatimskie, nie może gwarantować prawdziwości słów, które trzej pastuszkowie, jak twierdzą, usłyszeli z ust Matki Bożej. W tych okolicznościach tajemnica fatimska najprawdopodobniej pozostanie zapieczętowana po wsze czasy”.
– Ci vedremo – rzekł do siebie kardynał, odsuwając notatkę. – Zobaczymy.
Wiedział, co teraz nastąpi. Stolica Apostolska wymieni przyjacielskie noty z Nikitą Chruszczowem. Papież będzie miał swój sobór. Na soborze pojawią się prawosławni dostojnicy z ZSRR. Pozostawało tylko pytanie, czy Jego Świątobliwość, jego Watykan i jego Kościół doświadczą konsekwencji przepowiedzianych w Fatimie.
Lub też – ujmując rzecz w kategoriach geopolityki – pytanie brzmiało, czy Stolica Apostolska dała się wprząc w „nową Europę dyplomatów i polityków”, jak to przepowiedział poprzednik dobrego papieża. „Tego dnia – powiedział ów wątły starzec – na serio zaczną się kłopoty Kościoła”.
– Zobaczymy – powtórzył kardynał.
Nie pozostawało mu nic innego, jak przygotować się do tego. Tak czy inaczej była to tylko kwestia czasu.
1963
Intronizacja upadłego Archanioła Lucyfera dokonała się w Cytadeli Kościoła katolickiego 29 lipca 1963 roku. Był to „właściwy czas” dla spełnienia się historycznej przepowiedni. Główni aktorzy tej ceremonii doskonale wiedzieli, że tradycja satanistyczna już dawno przepowiedziała, że Czas Księcia nadejdzie wówczas, gdy papież przybierze imię Apostoła Pawła. Warunek ten – znak, że nadszedł właściwy czas – został spełniony dokładnie osiem dni temu przez wybór najnowszego następcy św. Piotra.
W tym krótkim czasie, jaki upłynął od elekcji papieża, nie dało się ukończyć skomplikowanych przygotowań; Najwyższy Trybunał zdecydował jednak, że trudno o lepszy czas na intronizację Księcia niż ten uroczysty dzień bliźniaczych książąt Cytadeli, świętych Piotra i Pawła. I nie było stosowniejszego miejsca niż Bazylika św. Pawła za Murami, usytuowana tak blisko Pałacu Apostolskiego.
Skomplikowane przygotowania podyktowane były głównie naturą mającego się odbyć Wydarzenia Ceremonialnego. Ochrona budynków watykańskich, pośród których leżał klejnot w postaci Bazyliki św. Pawła, była tak staranna, że z pewnością nie uda się ukryć uroczystego ceremoniału. Jeśli przedsięwzięcie miało zostać uwieńczone sukcesem – jeśli Wejście Księcia miało się dokonać we właściwym czasie – każdy element celebracji ofiary kalwaryjskiej musi zostać postawiony na głowie w przebiegu tej drugiej, przeciwstawnej celebracji. Sacrum musi zostać sprofanowane. Bluźnierstwo adorowane. Bezkrwawa reprezentacja ofiary Bezimiennego Słabego musi być zastąpiona przez najwyższą i krwawą deprawację godności Bezimiennego. Wina musi stać się niewinnością. Cierpienie musi dawać radość. Łaska, skrucha, przebaczenie muszą być utopione w orgii przeciwieństw. A wszystko to musi być wykonane bezbłędnie. Sekwencja wydarzeń, znaczenie słów, waga czynności – wszystko to musi być opatrzone perfekcyjnie wykonanym świętokradztwem, ostatecznym rytuałem zdrady.
Cała ta delikatna operacja została złożona w doświadczone ręce zaufanego stróża Księcia w Rzymie. Mistrz skomplikowanego ceremoniału Kościoła rzymskiego, dostojnik o granitowej twarzy i cierpkim języku, był jeszcze większym mistrzem książęcego ceremoniału ciemności i ognia. Wiedział, że bezpośrednim celem każdego ceremoniału jest oddanie czci „obeldze rozpaczy”. Lecz obecnie istniał jeszcze dalszy cel polegający na przeciwstawieniu się Bezimiennemu Słabemu w jego bastionie, opanowania Cytadeli Słabego we właściwym czasie, zapewnienie wejścia Księcia do Cytadeli jako nieodpartej siły, wyparcie strażnika Cytadeli, przejęcie pełnej władzy nad kluczami wręczonymi strażnikowi przez Słabego.
Stróż próbował zmierzyć się z problemem bezpieczeństwa. Takie niewinne elementy, jak pentagram, czarne świecie i odpowiednie draperie ujdą jako rzymski ceremoniał. Lecz pozostałe rubryki – misa z piszczelami i rytuał Din na przykład, zwierzęta ofiarne i sama ofiara – tego byłoby już za wiele. Musi się więc odbyć dwie równoczesne celebracje. Koncelebracja mogłaby być dokonana z równym skutkiem przez braci w autoryzowanej kaplicy celującej. Gdyby wszyscy uczestnicy w obu miejscach „wzięli na cel” każdy element wydarzenia w bazylice rzymskiej, wówczas wydarzenie w całej swej pełni dokonałoby się w sposób szczególny w obszarze docelowym. Byłoby to tylko sprawą jedności serc, tożsamości intencji i perfekcyjnej synchronizacji słów i czynności pomiędzy kaplicą celującą a kaplicą docelową. Żywa wole i myślące umysły uczestników skoncentrowałyby się na przybytku Księcia, odległość przestałaby mieć znaczenie.
Dla człowieka tak doświadczonego jak Stróż wybór kaplicy celującej nie nastręczał najmniejszych trudności. Wystarczyło zadzwonić do Stanów Zjednoczonych. W ciągu tych wszystkich lat wyznawcy Księcia w Rzymie osiągnęli doskonałą jedność serc i i taką samą jedność intencji z przyjacielem Stróża Leonem, biskupem kaplicy w Południowej Karolinie. Imię Leon nie było prawdziwym imieniem tego człowieka, lecz raczej opisem jego wyglądu. Srebrna grzywa na wielkiej głowie każdemu, kto na niego patrzył, kojarzyła się z rozwianą grzywą lwa. Od kiedy jego ekscelencja, gdzieś w latach czterdziestych, ustanowił tę kaplicę, okazał się niezrównanym mistrzem operacji – dzięki liczbie i znaczeniu Uczestników, jakich potrafił przyciągnąć, dzięki częstej i szybkiej współpracy z tymi, którzy uznawali jego przekonania i ostateczne cele. Obecnie jego kaplica cieszyła się powszechnym szacunkiem inicjatów jako kaplica matka Stanów Zjednoczonych.
Wiadomość, że jego kaplica została autoryzowana jako kaplica celująca w tak wielkim wydarzeniu, jakim miała być intronizacja Księcia w samym sercu rzymskiej Cytadeli, przyjęta została przez Leona z najwyższą satysfakcją. A co do spraw praktycznych, to jego ogromna wiedza i doświadczenie w przeprowadzaniu ceremoniału oszczędzi im obu wiele czasu. Nie było na przykład potrzeby przypominania mu o wadze zasady sprzeczności, na której opiera się cała struktura kultu Archanioła. Nie mogło też być najmniejszych wątpliwości co do jego pragnienia włączenia się w ostateczną strategię tej bitwy, której celem był koniec Kościoła rzymskokatolickiego jako instytucji papieskiej, jaką była od chwili założenia jej przez Bezimiennego Słabego.
Stróż nie musiał mu nawet wyjaśniać, że ostatecznym celem operacji nie była w sensie dosłownym likwidacja rzymskiej organizacji katolickiej. Leon doskonale rozumiał, że byłoby to posunięcie znamionujące brak inteligencji i najzupełniej nieekonomiczne. O wiele lepiej było zamienić tę organizację w coś naprawdę użytecznego, zhomogenizowanie jej i przystosowanie do wielkiego światowego porządku ludzkości. Postawienie przed nią uniwersalnych humanistycznych – i tylko humanistycznych – celów.
Dwaj identycznie myślący eksperci – Stróż i amerykański biskup – ograniczyli więc konieczne ustalenia dotyczące bliźniaczych wydarzeń ceremonialnych do listy nazwisk i inwentarza rubryk.
Lista Stróża – uczestników w kaplicy rzymskiej – zawierała imiona ludzi najwyższego kalibru, wysokich rangą dostojników kościelnych i liczących się prawników. Byli to oddani słudzy Księcia w Cytadeli. Niektórzy zostali wybrani, dokooptowani, przeszkoleni i wypromowani w ciągu dziesięcioleci w ramach falangi rzymskiej, pozostali reprezentowali nowe pokolenie gotowe rozwijać program Księcia przez kolejne dziesięciolecia. Wszyscy doskonale rozumieli potrzebę pozostania w ukryciu. Reguła mówiła bowiem jasno: „Gwarancją naszego jutra jest przekonanie ludzi dzisiejszych, że my nie istniejemy”.
Grafik Leona obejmujący mężczyzn i kobiety, którzy zdobyli sobie znaczącą pozycję w biznesie, rządzie i życiu społecznym, był imponujący, ku pełnemu zadowoleniu Stróża. A ofiara – dziecko – jak powiedział jego ekscelencja, będzie prawdziwym majstersztykiem złamania niewinności.
Lista rubryk potrzebnych do wykonania równoległej ceremonii sprowadzała się głównie do elementów, które będą zrealizowane w Rzymie. Co się zaś tyczyło kaplicy celującej Leona, to musi ona mieć kilka naczyń zawierających ziemię, powietrze, ogień i wodę. Załatwione. Musi mieć misę z piszczelami. Załatwione. Czerwone i czarne filary. Załatwione. Tarczę. Załatwione. IW ten sposób przeszli do końca listę niezbędnych rekwizytów. Załatwione. Załatwione.
Sposób synchronizacji ceremonii w obu kaplicach nie był Leonowi obcy. Jak zwykle zostaną przygotowane wydruki, przez niewierzących nazywane mszałami, do użytku uczestników ceremonii w obu kaplicach. Jak zwykle będą to teksty w nieskazitelnej łacinie. Po obu stronach gońcy ceremonialni będą pilnować połączenia telefonicznego, tak by uczestnicy mogli wykonywać swoje części w doskonałej harmonii z braćmi współ-celebrującymi.
W trakcie trwania wydarzenia serce każdego uczestnika musi być doskonale wypełnione nienawiścią zamiast miłości. Zadośćuczynienie bólu i konsumacja muszą się wypełnić w sposób doskonały w kaplicy celującej pod przewodnictwem Leona. Autoryzacja, instrukcje i dowody – końcowe i kulminacyjne momenty właściwe na tę okazję – będzie miał honor osobiście zaaranżować w Watykanie stróż.
A jeśli każdy wypełni dokładnie to, czego wymaga reguła, Książę nareszcie skonsumuje prastary odwet nad Słabym, Bezlitosnym Wrogiem, który przez wieki paradował w przebraniu Najwyższego Miłosiernego, który widział wszystko nawet w najciemniejszych mrokach.
Leon mógł sobie wyobrazić resztę. W wydarzeniu intronizacji w sposób niewidoczny i bezkolizyjny dokona się doskonałe nałożenie ceremonii, w wyniku którego Książę stanie się oficjalnie utajonym członkiem Kościoła w rzymskiej Cytadeli. Intronizowany w ciemności, Książę będzie mógł pogłębiać tę ciemność, jak nigdy dotąd. Będzie to dotyczyło w jednakim stopniu przyjaciół i wrogów. Wola pogrąży się w tak głębokiej ciemności, że omroczy nawet oficjalny cel istnienia Cytadeli: wieczną adorację Bezimiennego. W samą porę – i nareszcie – Kozioł wyprze Baranka i wejdzie w posiadanie Cytadeli. Książę zawładnie domem – Domem pisanym dużą literą – który do niego nie należy.
– Pamiętaj o tym, przyjacielu – biskup Leon drżał z niecierpliwości. – Dokona się niedokonane. Będzie to przypieczętowanie mojej kariery. Wydarzenie przypieczętowujące los dwudziestego wieku.
Leon nie bardzo się pomylił.
Była noc. Stróż wraz kilkoma akolitami pracował w ciszy nad przygotowaniem wszystkiego w Kaplicy docelowej – Bazylice św. Pawła. Na wprost ołtarza ustawiono półkolem klęczniki. W pięciu świecznikach stojących na ołtarzu pyszniły się eleganckie czarne ogarki. Na tabernakulum umieszczono srebrny pentagram i przykryto go krwawoczerwoną zasłoną. Po lewej stronie ołtarza umieszczony był tron – symbol Księcia panującego. Ściany pokryte ślicznymi freskami wyobrażającymi sceny z życia Chrystusa i Apostołów zostały zasłonięte czarnymi draperiami bramowanymi złotem w kształcie figur symbolizujących historię Księcia.
Kiedy zbliżyła się wyznaczona godzina, oddani słudzy Księcia poczęli wypełniać Cytadelę. Byli to członkowie rzymskiej falangi. Pośród nich znajdowało się kilku najwybitniejszych członków kolegium kardynalskiego, hierarchii i biurokracji Kościoła rzymskokatolickiego. Byli też pośród nich świeccy reprezentanci falangi, równie znakomici, jak członkowie hierarchii.
Weźmy choćby tego Prusaka, który właśnie ukazał się w drzwiach. Pokazowy egzemplarz nowego narybku prawniczego. Nie miał nawet czterdziestu lat, gdy zaczął odgrywać znaczącą rolę w pewnych krytycznych wydarzeniach transnarodowych. Nawet światła czarnych świec odbijały się w jego okularach w stalowej oprawie i łysinie, jakby go chciały wyróżnić. Wybrany jako delegat międzynarodowy i nadzwyczajny pełnomocnik na ten akt intronizacji, Prusak zaniósł na ołtarz skórzany mieszek zawierający list autoryzacyjny i instrukcję, a następnie zajął miejsce na jednym z klęczników.
Jakieś pół godziny przed północą wszystkie klęczniki były już zajęte przez aktualne pokłosie tradycji Księcia, która została zaszczepiona i była kultywowana w starożytnej Cytadeli w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat. Jakkolwiek na razie ograniczona liczebnie, grupa ta pozostawała w ochronnym mroku jako ciało obce i duch pozaziemski w swym gospodarzu i zarazem ofierze. Przenikali do urzędów i działań podejmowanych przez rzymską Cytadelę, rozsiewając swoje symptomy w krwiobiegu Kościoła Powszechnego niby podskórna infekcja. Symptomy te to cynizm i indyferentyzm, przestępstwa i partactwo na wysokich posadach, lekceważenie prawdziwej doktryny, odrzucenie osądu moralnego, utrata czujności w sprawach świętych, zamazywanie podstawowych zasad tradycji oraz wyrazów i gestów, które ją przywołują.
Tacy to ludzie zgromadzili się w Watykanie na uroczystość intronizacji. I taka była ich tradycja, którą utwierdzali w kwaterze głównej światowej administracji – w rzymskiej Cytadeli. Trzymając w ręku kartki z wydrukowanym ceremoniałem, z oczami utkwionymi w ołtarz i tron, skupiając umysł i wolę, czekali w ciszy, aż wybije północ, wprowadzając ich w uroczystość świętych Piotra i Pawła, tego najważniejszego świętego dnia Rzymu.
Kaplica celująca – przestronny hol na parterze szkółki parafialnej – została urządzona ściśle zgodnie z regułą. Biskup Leon wszystkiego doglądał osobiście. W tej chwili wybrani specjalnie na tę okazję akolici spokojnie poprawiali ostatnie szczegóły, podczas gdy on sprawdzał wszystko po kolei.
A więc najpierw ołtarz umieszczony w północnej części kaplicy. Na ołtarzu okazały krucyfiks, głową zwrócony na północ. O włos dalej pentagram osłonięty czerwoną zasłoną, umieszczony pomiędzy dwiema czarnymi świecami. U góry czerwona wieczna lampka żarząca się rytualnym płomieniem. Po wschodniej stronie ołtarza – klatka; a w klatce sześciotygodniowe szczenię, pod wpływem środków uspokajających czekające cierpliwie na ten krótki moment, gdy będzie użyteczne dla Księcia. Za ołtarzem – hebanowe świecie czekające, by rytualny płomień dotknął ich knotów.
Szybkie spojrzenie na ścianę południową. Na małym kredensie – kadzielnica oraz puszka zawierająca kawałki węgla drzewnego i kadzidło. Przed kredensem ustawiono czerwone i czarne kolumny, z których zwisa tarcza węża i dzwon nieskończoności. Rzut oka w kierunku wschodnim: pojemniki z ziemią, powietrzem, ogniem i wodą otaczające drugą klatkę. W klatce – gołąb, nieświadomy swego losu jako parodii nie tylko Bezimiennego Słabego, lecz całej Trójcy Świętej. Pod ścianą zachodnią pulpit i księga w gotowości. Półkole klęczników obrócone na północ, w kierunku ołtarza. Po obu stronach rzędu klęczników emblematy Wejścia: misa z piszczelami po stronie zachodniej, najbliżej drzwi; po stronie wschodniej – wschodzący księżyc i pięcioramienna gwiazda, skierowana ku górze punktami Kozła. Na każdym klęczniku kopia mszału dla każdego z uczestników.
Wreszcie Leon kieruje wzrok na wejście do kaplicy. Specjalne ornaty intronizacyjne, identyczne z tymi, jakie on i jego Akolici mają już na sobie, wiszą na stojaku tuż za drzwiami wejściowymi. Sprawdził godzinę na dużym zegarze ściennym w chwili nadejścia pierwszych uczestników. Zadowolony z przygotowań, skierował się do obszernej przylegającej szatni służącej za zakrystię. Arcykapłan i ojciec Medico zapewne zdążyli już przygotować ofiarę. Jeszcze tylko niecałe pół godziny i jego goniec ceremonialny zainauguruje połączenie telefoniczne z kaplicą docelową w Watykanie. Wtedy nadejdzie godzina.
Określone wymogi co do fizycznego przygotowania obu kaplic dotyczyły także przygotowania uczestników. Ci w Bazylice św. Pawła – sami mężczyźni – mieli na sobie szaty i paliusze, stosownie do kościelnej rangi, lub nienagannie skrojone czarne garnitury w przypadku osób świeckich. Skoncentrowani na jednym celu, z oczami utkwionymi w ołtarz i pusty Tron, wydawali się pobożnymi duchownymi rzymskimi lub świeckimi uczestnikami nabożeństwa, za których byli powszechnie uważani.
Rangą dorównując rzymskiej falandze, uczestnicy amerykańscy w kaplicy celującej stanowili jednak ostry kontrast do swoich kolegów w Watykanie. Tutaj zjawiali się mężczyźni i kobiety. Nie zasiadali oni w klęcznikach w eleganckich ubraniach, lecz zaraz po wejściu rozbierali się do naga, a następnie zakładali pojedynczą szatę bez szwów, przepisaną na okazję intronizacji; szata była krwistoczerwona na znak ofiary, długa do kolan, bez rękawów, z wycięciem pod szyją w kształcie litery V, otwarta z przodu. Rozbieranie i ubieranie odbywało się w milczeniu, bez pośpiechu i podniecenia. Całkowita koncentracja, rytualny spokój.
Po przebraniu się uczestnicy przechodzili obok misy z piszczelami i zanurzali w niej rękę, wyciągali garstkę kości i zajmowali miejsca na klęcznikach ustawionych w półkolu na wprost ołtarza. Misa stopniowo opróżniała się, uczestnicy wypełniali klęczniki, ciszę wypełnił rytualny hałas. Nieustannie potrząsając kośćmi, każdy z Uczestników zaczął mówić – do siebie, do innych, do Księcia, po prostu w pustą przestrzeń. Na początku nie były to głosy ochrypłe, lecz rozbrzmiewające chaotycznie w rytualnej kadencji.
Wciąż przybywali nowi uczestnicy. Brali kości, wypełniali pozostałe klęczniki. Bezładna kadencja poczęła przybierać na sile w delikatnym, kakofonicznym sussurro. Wzbierająca fala niezrozumiałych modłów i błagań, potrząsania kośćmi przerodziła się w rodzaj kontrolowanej ekstazy. Dźwięki stawały się gniewne, nabrzmiałe przemocą. Stawały się kontrolowanym koncertem chaosu. Rozdzierającym duszę wyciem nienawiści i buntu. Ześrodkowanym preludium mającej nastąpić intronizacji Księcia tego świata do Cytadeli Słabego.
W powiewającej wdzięcznie krwistoczerwonej szacie Leon wstąpił do zakrystii. W pierwszej chwili wydawało mu się, że wszystko jest w idealnym porządku. Jego koncelebrans, łysy arcykapłan w okularach, zapalił pojedynczą świecę w przygotowaniu do procesji. Napełnił ogromny złoty kielich czerwonym winem i przykrył go srebrną pateną. Na patenie ułożył ogromny biały opłatek przaśnego chleba.
Trzeci mężczyzna, ojciec Medico, siedział na ławce. Ubrany tak samo jak pozostali dwaj, trzymał na kolanach dziecko. Własną córkę Agnieszkę. Leon z zadowoleniem odnotował, że Agnieszka była spokojna i pogodzona z czekającą ją przemianą. Rzeczywiście, tym razem wydawała się gotowa. Ubrano ją w luźną białą szatę do kostek. I podobnie jak jej pieskowi zaaplikowano jej środki uspokajające mające działać do czasu, gdy zacznie się jej rola w misterium.
– Agnisiu – szepnął Medico do ucha dziecka. – Za chwilę nadejdzie pora, by pójść z tatusiem.
– To nie mój tatuś…
Mimo zażytych leków udało jej się podnieść oczy na ojca. Jej głosik był słaby, lecz słyszalny.
– Bozia jest moim tatusiem…
– BLUŹNIERSTWO!
Słowa Agnieszki błyskawicznie zgasiły zadowolenie Leona, jego oczy ciskały błyskawice.
– Bluźnierstwo! – wyrzucił z siebie ponownie to słowo niczym pocisk.
Jego usta zamieniły się w wylot armaty, zasypując Medica gradem wyrzutów. Ten człowiek, chociaż lekarz, był po prostu partaczem! Dziecko trzeba było odpowiednio przygotować! Było na to dość czasu!
Słysząc wyrzuty biskupa Leona, Medico zrobił się szary na twarzy. Lecz na jego córce gniew biskupa nie zrobił żadnego wrażenia. Próbowała skierować spojrzenie swych niezwykłych oczu na kipiącego gniewem Leona; z trudem pokonując omdlenie, powtórzyła swój sprzeciw:
– Bozia jest moim tatusiem…!
Drżąc z podniecenia, ojciec Medico ujął główkę córki, próbując odwrócić jej twarz ku sobie.
– Kochanie – perswadował. – Ja jestem twoim tatusiem. Zawsze byłem twoim tatusiem. I twoją mamusią, od kiedy odeszła.
– Nie moim tatusiem… Pozwoliłeś zabrać Flinnie… Nie róbcie krzywdy Flinniemu… To… tylko mały szczeniak… Bozia stworzyła małe pieski…
– Posłuchaj mnie, Agnisiu. Ja jestem twoim tatusiem. Już czas…
– Nie moim tatusiem… Bozia jest moim tatusiem… Bozia jest moją mamusią… Tatusiowie nie robią rzeczy, które nie podobają się Bozi… Nie moim…
Świadom, że kaplica w Watykanie czeka na uruchomienie ceremonialnego połączenia, Leon gwałtownym skinieniem głowy dał znak arcykapłanowi. Jak tyle razy w przeszłości, jedynym wyjściem była procedura awaryjna. A jeśli ofiara – zgodnie z regułą – ma być świadoma podczas pierwszej rytualnej konsumacji, musieli to zrobić teraz.
Spełniając kapłańską powinność, Arcykapłan usiadł obok ojca Medico i przeniósł omdlałe od narkotyków ciało Agnieszki na własne kolana.
– Agnisiu, posłuchaj. Ja też jestem twoim tatusiem. Pamiętasz, jak bardzo się kochaliśmy? Pamiętasz?
Lecz Agnieszka walczyła uparcie.
– Nie mój tatuś… tatusiowie nie robią mi złych rzeczy… nie krzywdźcie mnie… nie krzywdźcie Pana Jezusa…”
W późniejszych latach pamięć Agnieszki o tej nocy – bo jednak ją pamiętała – nie zachowa dotykania jej ciała, całej pornograficznej otoczki. Pamięć o tej nocy, kiedy już ją sobie przypomni, zleje się z pamięcią całego dzieciństwa. Z pamięcią nieustannego ataku zła. Z pamięcią – nigdy nie zawodzącym ją poczuciem – zalanej światłem głębi tabernakulum w jej dziecinnej duszy, gdzie światłość przemieniała jej męczarnie w odwagę, dzięki której mogła walczyć.
W jakiś sposób wiedziała, choć jeszcze tego nie rozumiała, że to wewnętrzne tabernakulum było miejscem, w którym naprawdę żyła. To centrum jej istoty było nietykalnym azylem zamieszkującej w niej siły, miłości i ufności; miejscem, gdzie cierpiąca Ofiara – prawdziwy cel ataków złego na Agnieszkę – na zawsze uświęciła jej cierpienie Swym własnym cierpieniem.
To właśnie z wnętrza tego azylu Agnieszka słyszała każde słowo wypowiadane w zakrystii w noc intronizacji. To z głębi tego azylu widziała przebijające ją twarde oczy biskupa Leona i nieruchomy wzrok arcykapłana. Znała cenę oporu. Czuła, że zabrano jej ciało z kolan ojca. Widziała światło odbijające się w okularach arcykapłana. Widziała, jak ojciec przysuwa się do niej. Widziała igłę w jego dłoni. Poczuła ukłucie. Znów poczuła działanie leku. Czuła, że ktoś ją podnosi. Lecz nadal walczyła. Walczyła, by widzieć. Walczyła z bluźnierstwem; ze skutkami gwałtu; ze śpiewami; z horrorem, który miał dopiero nadejść.
Sparaliżowana lekiem, nie mogła się nawet poruszyć; wezwała na pomoc całą swoją wolę jako jedyną broń i ponownie wyszeptała słowa oporu i udręki:
– Nie mój tatuś… Nie czyńcie krzywdy Panu Jezusowi… Nie czyńcie mi krzywdy…
Wreszcie nadeszła godzina. Początek właściwego czasu wejścia Księcia do Cytadeli. Na dźwięk dzwonu nieskończoności wszyscy uczestnicy w kaplicy Leona wstali jak jeden mąż. Trzymając w rękach kartki mszalne, przy niemilknącym, przerażającym akompaniamencie klekocących kości, zaintonowali na całe gardło procesjonał, triumfalną profanację hymnu świętego Pawła Apostoła:
– Maran Atha! Przybądź, Panie! Przybądź, Książę. Przybądź! O przybądź!…
Wprawni akolici – mężczyźni i kobiety – poprowadzili procesję z zakrystii do ołtarza. Z tyłu za nimi, przygnębiony, lecz godnie wyglądający nawet w swym krwistoczerwonym stroju, postępował ojciec Medico niosący na rękach ofiarę, którą ułożył na ołtarzu obok krucyfiksu. W migotliwym cieniu zasłoniętego pentakla jej włosy prawie dotykały klatki z małym pieskiem. Teraz – stosownie do swej godności, z oczami błyszczącymi za okularami – arcykapłan wziął do ręki jedyną czarną świecę i zajął miejsce po lewej stronie ołtarza. Na końcu szedł biskup Leon, niosący kielich i hostię; przyłączył się do śpiewu zebranych, intonujących hymn na Wejście.
– Niech się tak stanie! – wionęły ponad ołtarzem końcowe słowa hymnu w kaplicy celującej.
„Niech się tak stanie!” Starożytna pieśń musnęła bezwładne ciało Agnieszki, spowijając mgłą jej duszę głębiej niż leki, potęgując uczucie chłodu, który, jak wiedziała z doświadczenia, miał ją całkowicie ogarnąć.
– Niech się tak stanie! Amen! Amen! – wionęły starożytne słowa ponad ołtarzem Bazyliki św. Pawła. Łącząc w jedno swe serca i wolę z sercami i wolą celujących uczestników w Ameryce, falanga rzymska zaintonowała wybrany, zmieniony fragment z mszału rzymskiego, zaczynający się od Hymnu do Dziewicy Zgwałconej, a kończący się Koroną Inwokacji Thorna.
W kaplicy celującej biskup Leon zdjął z szyi mieszek ofiarny i ułożył go ze czcią pomiędzy głową krucyfiksu a podstawą pentagramu. Następnie przy akompaniamencie podjętego na nowo chóralnego mruczando i klekotania kości, akolici umieścili trzy kawałki kadziła na rozżarzonych węglach w kadzielnicy. Prawie natychmiast niebieski dym rozszedł się po holu, a ostra woń kadzidła spowiła ofiarę, celebransów i uczestników.
W omdlałej duszy Agnieszki dym, zapach kadzidła, działanie leków oraz chłód i rytualny hałas – wszystko zmieszało się w jedną ohydną kadencję.
Choć nikt nie dał sygnału, doskonale wyszkolony posłaniec ceremonialny poinformował swego watykańskiego odpowiednika, że inwokacje właśnie się zaczynają. Nagła cisza spowiła amerykańską kaplicę. Biskup Leon uroczyście uniósł krucyfiks leżący obok ciała Agnieszki, oparł go głową w dół o ołtarz i zwracając się twarzą do zgromadzenia, podniósł lewą rękę do odwróconego znaku błogosławieństwa: grzbiet dłoni zwrócony ku zgromadzeniu, kciuk i dwa palce środkowe przyciśnięte do wewnętrznej strony dłoni, mały i wskazujący palec uniesione jako symbol rogów Kozła.
– Módlmy się!
W atmosferze mroku i ognia główny celebrans w każdej z kaplic zaintonował serię inwokacji do Księcia. Uczestnicy w każdej z kaplic odpowiadali na wezwania celebransów. Następnie – ale tylko w amerykańskiej kaplicy celującej – każdemu responsowi towarzyszyło odpowiednie działanie – rytualne wykonanie ducha i znaczenia słów. Nad osiągnięciem kadencji doskonałej słów i woli między obiema kaplicami czuwali gońcy ceremonialni. Od tej właśnie kadencji doskonałej zależało odpowiednie uformowanie intencji ludzi, w które miał być przybrany dramat intronizacji Księcia.
– Wierzę w jedną Moc – wyrzekł z przekonaniem biskup Leon.
– A imię jej Kosmos – zaintonowali uczestnicy w obu kaplicach, odwracając odpowiedź mszału rzymskiego. Towarzyszyło jej odpowiednie działanie w kaplicy celującej. Dwaj akolici okadzili ołtarz, dwaj inni ustawili na ołtarzu pojemniki z ziemią, powietrzem, ogniem i wodą, skłonili się przed biskupem i powrócili na swoje miejsca.
– I w Jednorodzonego Syna Kosmicznego Brzasku – zaintonował Leon.
– A imię jego Lucyfer – brzmiał drugi respons.
Akolici Leona zapalili świece i okadzili pentagram.
Trzecia inwokacja:
– Wierzę w Tajemniczego.
I trzecia odpowiedź:
– Którym jest Wąż Jadowity na Drzewie Życia.
Przy akompaniamencie klekocących kości pomocnicy podeszli do czerwonego filara i odwrócili Tarczę Węża, ukazując odwrotną jej stronę wyobrażającą Drzewo Znajomości Dobra i Zła.
Wtedy Stróż w Rzymie i biskup w Ameryce zgodnie zaintonowali czwartą inwokację:
– Wierzę w Pradawnego Lewiatana.
I unisono poprzez ocean i kontynent popłynęła czwarta odpowiedź:
– A imię jego Nienawiść.
Nastąpiło okadzenie czerwonego filaru z Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego.
Piąta inwokacja brzmiała:
– Wierzę w Pradawnego Lisa.
I piąty donośny respons:
– A imię jego Kłamstwo.
Tu okadzono czarną kolumnę jako symbol rozpaczy i wszelkiej obrzydliwości.
W migotliwym świetle ogarków, spowity kłębami niebieskiego dymu, Leon skierował wzrok na klatkę z Flinnim stojącą tuż obok ciała Agnieszki rozciągniętego na ołtarzu. Szczeniak przebudził się z letargu, podniósł się na cztery łapy, podniecony hałasem śpiewów, klekotania kości.
– Wierzę w Pradawnego Kraba – zaintonował Leon szóstą inwokację.
– A imię jego jest Żywy Ból – zagrzmiała szósta odpowiedź, a kości klekotały miarowo.
Teraz oczy wszystkich zwróciły się na akolitę, który podszedł do ołtarza i sięgnął ręką do klatki. Piesek zamachał ogonkiem, spodziewając się pieszczoty. Tymczasem akolita wprawnym ruchem wyszarpnął zwierzę z klatki, drugą ręką dokonując błyskawicznej wiwisekcji, poczynając od usunięcia genitaliów wyjącego szczeniaka. Ekspert w swoim fachu, umiejętnie przedłużał cierpienie psa i frenetyczną radość uczestników rytuału zadawania bólu.
Lecz nie wszystkie odgłosy zagłuszał piekielny hałas przerażającej celebracji. Był jeszcze słabiutki głosik śmiertelnej walki Agnieszki. Bezgłośnego jej krzyku w odpowiedzi na agonię pieska. Dźwięk niesłyszalnych słów. Dźwięk błagania i cierpienia.
– Bozia jest moim tatusiem!… Święta Bozia!… Mój pieseczek!… Nie róbcie krzywdy Flinniemu!… Bozia jest moim tatusiem!…Nie róbcie krzywdy Panu Jezusowi… Święta Bozia…
Czujny na każdy szczegół, biskup Leon rzucił okiem na ofiarę. Będąc w stanie bliskim nieświadomości, ofiara wciąż walczyła. Wciąż protestowała. Wciąż jeszcze czuła ból. Wciąż jeszcze się modliła z tym swoim nieustępliwym oporem. Leon był zachwycony. Co za doskonała ofiara. Jak przyjemna musi być Księciu. Bezlitośnie i bez najmniejszej przerwy Leon i Stróż przeprowadzili swoje zgromadzenia przez resztę czternastu w sumie inwokacji, a odpowiednie działania towarzyszące każdej odpowiedzi stawały się zgiełkliwym teatrem perwersji. Wreszcie biskup Leon zakończył pierwszą część ceremonii wielką inwokacją:
– Wierzę, że Książę tego świata zostanie tej nocy intronizowany do Starożytnej Cytadeli i z tego miejsca stworzy Nową Wspólnotę.
I przyszła odpowiedź, robiąca przerażające wrażenie nawet w tym upiornym otoczeniu:
– A imię jej będzie Powszechny Kościół Człowieka.
Teraz nadeszła pora, by Leon podniósł z ołtarza Agnieszkę. Pora, by arcykapłan uniósł prawą ręką kielich, a lewą ogromną hostię. Pora, by Leon przewodniczył modlitwie ofiarowania, po każdym rytualnym pytaniu czekając na odpowiedzi zawarte w mszałach trzymanych przez uczestników.
– Jakie było imię tej ofiary przy pierwszych narodzinach?
– Agnieszka!
– Jakie było imię tej ofiary przy drugim narodzeniu?
– Agnieszka Zuzanna!
– Jakie było imię tej ofiary przy trzecich narodzinach?
– Rahab Jerycho!
Teraz Leon ponownie ułożył Agnieszkę na ołtarzu, a następnie nakłuł wskazujący palec jej lewej ręki, a z małej ranki wypłynęła krew.
Chłód przeszywał jej ciało, miała mdłości, czuła, jak podnoszą ją z ołtarza, lecz już nie była w stanie poruszać oczami. Czuła ostre ukłucie w lewej ręce. Docierały do niej słowa zawierające zagrożenie, którego nie potrafiła wysłowić: „Ofiara… Agnieszka… narodzona po raz trzeci… Rehab Jerycho…”
Leon umoczył wskazujący palec lewej ręki we krwi Agnieszki i unosząc go tak, by mogli to zobaczyć uczestnicy, rozpoczął modlitwę ofiarowania.
– Krew naszej Ofiary została przelana * aby nasza służba Księciu była doskonała. * Aby sprawował najwyższą władzę w Domu Jakuba * W Ziemi Obiecanej Wybrańca.
Teraz przyszła kolej na arcykapłana. Trzymając wysoko kielich i hostię, wygłosił rytualną odpowiedź ofiarowania:
– Zabieram cię ze sobą, przeczysta ofiaro * Zabieram cię do nieświętej północy – Zabieram cię na wzgórze Księcia.
Arcykapłan ułożył hostię na piersiach Agnieszki, trzymając kielich z winem nad jej piersią.
Mając po prawicy i po lewicy arcykapłana i akolitę Medica, biskup Leon spojrzał na gońca ceremonialnego. Upewniwszy się, że Stróż o granitowej twarzy i jego rzymska falanga tworzą wraz z nim doskonały tandem, znów zaintonował wraz ze współcelebransami modlitwę ofiarowania:
– Prosimy cię, Panie, Lucyferze, Książę Ciemności * Który gromadzisz wszystkie nasze ofiary * Wejrzyj łaskawie na naszą ofiarę * Złożoną na popełnienie wielu grzechów.
A potem bezbłędnym unisono, jakiego nabiera się po latach praktyk, biskup i arcykapłan wygłosili najświętsze słowa łacińskiej mszy. Przy podniesieniu hostii:
– HOC EST ENIM CORPUS MEUM.
Przy podniesieniu kielicha:
HIC EST ENIM CALIX SANGUINIS MEI, NOVI ET AETERNI TESTAMENTI, MYSTERIUM FIDEI QUI PRO VOBIS ET PRO MULTIS EFFUNDETUR IN REMISSIONEM PECCATORUM. HAEC QUOTIESCUMQUE FECERITIS IN MEI MEMORIAM FACIETIS.
Zebrani natychmiast odpowiedzieli wznowieniem rytualnego hałasu, kakofonią dźwięków, mieszaniną wyrazów i klekotu kości, i towarzyszących temu lubieżnych gestów wszelkiego rodzaju. Tymczasem biskup spożył odrobinę hostii i upił łyczek wina z kielicha.
Na sygnał Leona – ponownie odwrócone błogosławieństwo znakiem – rytualny hałas przybrał formę nieco bardziej uporządkowanego chaosu, kiedy uczestnicy posłusznie ustawili się w kolejce. Przechodząc obok ołtarza, gdzie otrzymywali komunię – odrobinę hostii, łyczek z kielicha – mieli też okazję podziwiać Agnieszkę. Lecz nie chcąc uronić nic z pierwszego rytualnego gwałtu na ofierze, szybko wracali do swoich klęczników, patrząc w napięciu, jak biskup skupia całą uwagę na dziecku.
Uczuwszy na sobie ciężar ciała biskupa, Agnieszka z całej siły próbowała uwolnić się od niego. Nawet teraz usiłowała wykręcić głowę, jakby szukała pomocy w tym bezlitosnym miejscu. Lecz pomoc nie znikąd nie nadchodziła. Był tylko arcykapłan czekający na swoją kolej w tym niewyobrażalnym świętokradztwie. Czekał także jej ojciec. I był ogień palących się czarnych świec, odbijający się czerwienią w ich oczach. Ogień zapalał się w ich oczach. Wewnątrz tych wszystkich oczu. Ogień, który będzie jeszcze palił długo, gdy pogasną świece. Palił już zawsze…
Cierpienie, które owładnęło Agnieszką tamtej nocy, jej ciałem i duszą, było tak głębokie, że chyba ogarniało cały świat. Lecz ani na chwilę nie było to tylko jej konanie. Tego była przez cały czas pewna. Kiedy słudzy Lucyfera gwałcili ją na zbezczeszczonym, nieświętym ołtarzu, gwałcili równocześnie tego Pana, który był jej tatusiem i mamusią. Tak jak On przemienił jej słabość Swoją odwagą, tak też uświęcił jej profanację swymi niewypowiedzianymi udrękami i jej długotrwałe cierpienie Swoją Męką. To do Niego – tego Pana, który był jej jedynym ojcem i jedyną matką, i jedynym obrońcą – słała bezgłośne krzyki męki, przerażenia i bólu. I to do Niego, tracąc przytomność, modliła się o ratunek.
Leon znów stał obok ołtarza, na jego zlanej potem twarzy malowało się podniecenie, była to najwyższa chwila jego triumfu. Skinienie głowy w kierunku gońca ceremonialnego czuwającego przy telefonie. Chwila oczekiwania. Skinięcie głowy tamtego w odpowiedzi. Rzym był gotów.
– Mocą przekazaną mi jako równoczesnemu celebransowi ofiary i równoczesnemu wykonawcy intronizacji, przewodniczę wszystkim tu i w Rzymie, wzywając ciebie, Książę Wszelkiego Stworzenia! W imieniu wszystkich zebranych w tej kaplicy i wszystkich braci zgromadzonych w kaplicy rzymskiej, wzywam Cię, o Książę, przybądź!
Drugiej modlitwie intronizacyjnej miał przewodniczyć arcykapłan. W tej niezwykłej chwili, gdy spełniało się najwyższe, na co kiedykolwiek czekał, recytowane przez niego łacińskie zdania były wzorem kontrolowanej emocji:
– Przybądź, obejmij w posiadanie Dom Wroga. * Wejdź do miejsca, które było dla Ciebie przygotowane. * Zstąp pomiędzy Swoje wierne Sługi * Którzy przygotowali dla Ciebie łoże, * Którzy wznieśli Twój Ołtarz i pobłogosławili go infamią.
Było godne i sprawiedliwe, by to właśnie biskup Leon zaintonował ostatnią modlitwę wprowadzenia w kaplicy celującej:
– Zgodnie ze świętymi instrukcjami z Wierzchołka Góry, * W imieniu wszystkich Braci * ja Ciebie pragnę uwielbić, Książę Ciemności. * Stułę wszystkiego, co Nieświęte * Wkładam oto w Twoje ręce * Potrójną Koronę Piotra * Zgodnie z nieugiętą wolą Lucyfera * Byś tu rządził. * Aby był Jeden Kościół, * Jeden Kościół od Morza do Morza, * Jedno Wielkie i Potężne Zgromadzenie * Mężczyzn i Kobiety, * zwierząt i roślin. * Aby nasz Kosmos znów * Był jeden, niezwiązany i wolny.
Przy ostatnim słowie, na znak dany przez Leona, wszyscy w jego kaplicy usiedli. Rytuał został przekazany do kaplicy docelowej w Rzymie.
W ten sposób intronizacja Księcia do Cytadeli Słabego prawie już dobiegła końca. Pozostała jeszcze tylko autoryzacja, ustawa instrukcyjna i dowód. Stróż podniósł oczy znad ołtarza i skierował ponure wejrzenie na międzynarodowego delegata, który przyniósł mieszek zawierający list autoryzacyjny i instrukcję. Wszyscy odprowadzali go wzrokiem, gdy wstał i skierował się do ołtarza, wziął do ręki mieszek, wyjął papiery i twardym pruskim akcentem przeczytał ustawę autoryzacyjną:
– „Z mandatu Zgromadzenia i Świętych Starszych wyznaczam, autoryzuję i uznaję tę kaplicę, która odtąd będzie się nazywała Kaplicą Wewnętrzną, za zajętą, posiadaną i będącą całkowitą własnością Tego, którego intronizowaliśmy jako Pana i Mistrza naszego ludzkiego losu.
Ktokolwiek środkami tej kaplicy będzie desygnowany i wybrany na ostatniego sukcesora Urzędu Piotrowego, mocą swej urzędowej przysięgi poświęci siebie i wszystkich, którym rozkazuje, aby byli gorliwymi instrumentami i współpracownikami Budowniczych Domu Człowieczego na Ziemi i w całym Kosmosie Człowieka. Przemieni on prastarą Wrogość w Przyjaźń, Tolerancję i Asymilację, i będzie to zastosowane do narodzin, edukacji, pracy, finansów, handlu, przemysłu, nauki, kultury, życia i dawania życia, umierania i udzielania śmierci. Niechaj tedy zostanie uformowana Nowa Era Człowieka”.
– Niech się tak stanie! – zaintonował Stróż odpowiedź rzymskiej falangi.
– Niech się tak stanie! – zaintonował biskup Leon – na znak dany przez gońca ceremonialnego – wyrażając zgodę uczestników.
Następny rytualny nakaz, ustawa instrukcyjna, była to w rzeczywistości uroczysta przysięga zdrady, mocą której każdy duchowny obecny na ceremonii w Bazylice św. Pawła za Murami – czy to kardynał, biskup czy prałat – celowo i rozmyślnie sprofanuje sakrament święceń, mocą którego niegdyś otrzymał łaskę i władzę uświęcania innych.
Delegat Międzynarodowy uniósł lewą rękę, czyniąc znak.
– Czy wszyscy tu obecni i każdy z osobna – odczytywał tekst przysięgi – usłyszawszy tę Autoryzację, teraz uroczyście przysięgają przyjąć ją chętnie, jednogłośnie, natychmiast, bez żadnych zastrzeżeń lub wybiegów?
– Przysięgamy!
– Czy wy wszyscy i każdy z osobna przysięgacie uroczyście, że będziecie wykonywać swoje obowiązki z myślą o wypełnieniu celów Powszechnego Kościoła Człowieka?
– Przysięgamy uroczyście.
– Czy wy wszyscy i każdy z osobna jesteście gotowi podpisać to jednogłośne postanowienie własną krwią, oby Lucyfer cię uderzył, jeślibyś się sprzeniewierzył tej Przysiędze Zgody?
– Jesteśmy gotowi.
– Czy wy wszyscy i każdy z osobna zgadzacie się mocą tej Przysięgi przenieść Panowanie i Posiadanie waszych dusz z Prastarego Wroga, Najwyższego Słabego, we Wszechpotężne ręce naszego Pana, Lucyfera?
– Zgadzamy się.
Teraz nadeszła pora na rytuał końcowy. Na dowód.
Umieściwszy oba dokumenty na ołtarzu, delegat wyciągnął rękę do Stróża. Wówczas rzymianin o granitowej twarzy złotą pincetą nakłuł opuszkę kciuka lewej ręki delegata i złożył krwawą pieczęć przy jego nazwisku na ustawie autoryzacyjnej.
Uczestnicy watykańskiej uroczystości szybko poszli w ślady delegata. A kiedy już każdy członek rzymskiej falangi zadośćuczynił ostatniemu rytualnemu wymogowi, w Bazylice św. Pawła za Murami rozbrzmiała srebrna sygnaturka.
W kaplicy amerykańskiej trzykrotnie zawtórował jej delikatny, melodyjny głos dzwonu nieskończoności. Ding! Dong! Ding! Wyjątkowo gustowny dźwięk – pomyślał Leon – gdy oba zgromadzenia zaintonowały pieśń na wyjście:
– Bim! Bom! Bam!* Nic nie Przemoże Prastarych Bram! * Upadnie Skała i Krzyż sam * Na zawsze * Bim! Bom! Bam!
Procesja wyjściowa uformowała się odpowiednio do rang. Na początku szli akolici. Potem ojciec Medico z bezwładnym i trupiobladym ciałem Agnieszki w ramionach. Na końcu Arcykapłan i biskup Leon, którzy podjęli śpiew, znikając w zakrystii.
Członkowie falangi rzymskiej wyszli na dziedziniec św. Damazego we wczesnych godzinach rannych w święto Piotra i Pawła. Wsiadając do czekających limuzyn niektórzy kardynałowie i biskupi odpowiedzieli na pełne czci saluty gwardzistów, czyniąc machinalny gest błogosławieństwa. Dziedziniec opustoszał i tylko mury Bazyliki św. Pawła jak zawsze jaśniały wspaniałymi freskami przedstawiającymi Chrystusa i św. Pawła Apostoła, którego imię przybrał ostatni sukcesor na Stolicy Piotrowej.
Komentarzy 29 do “Malachi Martin – Dom smagany wiatrem”
Sorry, the comment form is closed at this time.
revers said
http://www.tldm.org/news/martin.htm
polski.blog.ru said
Autor pisze: „owego 25 marca 1957 r. (…) Każdego dnia sowieckie oddziały pancerne mogły runąć na Europę.”
Niestety, to nieprawda.
Wikipedia: „Już w marcu 1946 r. Amerykanie zastosowali szantaż nuklearny wobec ZSRR grożąc Rosjanom użyciem broni jądrowej w przypadku nie wycofania się z terytorium Iranu. Rosjanie wycofali się w ciągu 24 godzin. W tym samym roku opracowano w USA pierwsze wersje planów operacyjnych wojny jądrowej przeciwko ZSRR. Były to plany Pincher, a potem Dropshot.
Plan Dropshot – amerykański plan wojny jądrowej z ZSRR przyjęty w USA w 1949 roku.
Plan zakładał rozpoczęcie wojny prewencyjnej z ZSRR do 1957 r. w celu uniemożliwienia mu przejęcia inicjatywy strategicznej w wyniku rozbudowy arsenałów jądrowych. W chwili przyjęcia planu w 1949 ZSRR nie dysponował bronią jądrową. Zakładano, że do 1957 rosyjski potencjał atomowy osiągnie poziom zagrażający monopolowi jądrowemu USA tj. 250 bomb jądrowych.
Amerykanie planowali w pierwszym etapie wojny uderzenie strategiczne z wykorzystaniem 300 bomb atomowych i 840 bombowców strategicznych. Bomby zamierzano zrzucić na 100 miast ZSRR, w tym: 25 na Moskwę, 22 – na Sankt Petersburg, 10 – na Swierdłowsk, 8 – na Kijów, 5 – na Dniepropietrowsk , 2 – na Lwów. Udrzenia miano wykonać z terenu USA oraz z baz w Wielkiej Brytanii, Turcji i Japonii. Ich realizacja miała trwać 2-4 tygodnie. Rezultatem uderzenia miało być zniszczenie 80 % przemysłu ZSRR i zmuszenie go do kapitulacji.
W drugim etapie zakładano rozpoczęcie działań wojennych na lądzie wykonując uderzenia przy użyciu 250 dywizji amerykańskich i państw NATO liczących ponad 6 mln żołnierzy. Uderzenia z kierunku zachodniego przez terytorium NRD i Polski, z południa przez terytorium Bułgarii i Rumunii oraz desanty morskie na wybrzeżu Morza Czarnego miały pozwolić na zajęcie zachodnich i centralnych obszarów ZSRR.
W trzecim etapie, po zajęciu ZSRR, planowano wykorzystać do jego okupacji 23 dywizje USA i NATO. Terytorium ZSRR miało być podzielone na 4 strefy okupacyjne: zachodnią, ukraińsko-kaukaską, uralsko-turkiestańską i syberyjsko-dalekowschodnią. Tereny państw socjalistycznych (Polski, Czechosłowacji, NRD, Rumunii, Bułgarii i Węgier) miały być kontrolowane przez 15 dywizji.
Plan Dropshot był wielokrotnie nowelizowany pod kątem wykorzystania nowych środków przenoszenia broni jądrowej, zwłaszcza rakiet. Na początku lat 60. plan ten zastąpiono planem SIOP, który obejmował tylko założenia użycia amerykańskiej broni nuklearnej na wypadek kryzysu lub wojny.”
* * *
W artykule „Atomowe piekło. Wizja wojny jądrowej w Europie” czytamy, że „Plany państw zachodnich, w szczególności Stanów Zjednoczonych, były nie mniej destrukcyjne (niż sowieckie) – wystarczy wspomnieć tylko, że w latach pięćdziesiątych broń jądrowa USA była składowana w kilkudziesięciu lokacjach poza granicami państwa, często bez zgody i wiedzy władz danego kraju.”
Tymczasem Stalin do śmierci nastawiony był DEFENSYWNIE:
„Sytuacja po wojnie i wczesne lata pięćdziesiąte
Pierwsze lata po II Wojnie Światowej to okres ciągłego wzrostu napięć pomiędzy Wschodem a Zachodem, którego kulminacją była słynna wypowiedź Churchilla na Uniwersytecie w Fulton o konieczności obrony przed komunizmem, a także powstanie NATO i Układu Warszawskiego. W międzyczasie doszło także do pierwszego starcia pomiędzy antagonizującymi blokami na półwyspie koreańskim. Już ten konflikt o mało nie zakończył się wojną jądrową – za plany użycia broni nuklearnej zdymisjonowany został gen. Douglas MacArthur.
W tym samym czasie, tj. we wczesnych latach pięćdziesiątych, głównym celem państw satelickich ZSRR (czyli m.in. Polski) była obrona terytorialna. Plany operacyjne z tego okresu przedstawiają myślenie typowo defensywne, zakładające ochronę kraju i działania na własnym terytorium. Operacje na obszarze przeciwnika były rzadkością i miały być efektem silnego kontruderzenia. Jest to o tyle ciekawe, że w tym okresie państwa zachodnie były sparaliżowane wizją sowieckiej inwazji. Bardziej ważne jest jednak to, że plany te zupełnie nie rozważały aspektów użycia broni jądrowej (także przez przeciwnika) . Powstaje pytanie: dlaczego? Przecież na początku lat pięćdziesiątych zagrożenie użycia broni jądrowej było realne (co ukazuje chociażby wojna koreańska), poza tym od 1949 roku sprawdzoną technologią jej wytwarzania dysponowało także ZSRR. Otóż podejście takie było skutkiem przekonania Stalina, że o ile broń nuklearna ma olbrzymie znaczenie strategiczne, o tyle jej rola na polu bitwy jest niewielka (ze względu chociażby na liczbę dostępnych w owym czasie głowic). Stalin o wiele większą wagę przykładał do odpowiedniego morale wojsk, liczby dywizji oraz ich uzbrojenia, czyli czynników dobrze znanych z poprzedniej wojny – i w jego mniemaniu warunkujących sukces nie tylko następnej, ale być może także wszystkich kolejnych wojen. Poglądy Stalina stały się dogmatem aż do jego śmierci.”
Po śmierci Stalina uderzenie armii pancernych także było w praktyce niemożliwe: Amerykanie byli stanie obserwować rozwinięcie wojsk sowieckich i zadać uderzenie wyprzedzające za pomocą broni nuklearnej. Sposób przeprowadzenia uderzenia wyprzedzającego na sowieckie zgrupowania pancerne (nie licząc uderzeń atomowych na dalekie tyły) byłby podobny do tego, jaki zakładali planiści sowieccy:
„Chociaż siła broni nuklearnej była już powszechnie znana, dopiero po śmierci Stalina w ZSRR rozpoczęła się dyskusja na temat jej roli na nowoczesnym polu walki. W tym czasie broń jądrowa była już ważnym elementem realizacji strategii Stanów Zjednoczonych.
(…)
Planiści ZSRR zamierzali użyć broni taktycznej jako swoistej artylerii. Innymi słowy planowano skoncentrować atak jądrowy na jakimś określonym obszarze, w ten sposób tworząc poważną lukę w liniach wroga, w którą wedrzeć się miały dywizje pancerne i zmechanizowane. Takie zgrupowanie pancerne zyskało by wielką przewagę taktyczną – szybkie i mobilne wojska mogłyby w krótkim czasie głęboko spenetrować teren wroga, niszcząc tyły przeciwnika, jego centra dowodzenia, lotniska, środki zaopatrzenia i jednostki odwodowe. Pancerz zapewnia stosunkową dobrą ochronę załogi przed efektami wybuchów jądrowych (zwłaszcza opadem promieniotwórczym), dlatego uderzające wojska nie były by narażone w dużym stopniu na szkodliwe działanie własnej broni. Dodatkowo dywizje pancerne, dzięki utrzymywaniu określonego stopnia rozrzedzenia i dużej szybkości działań, mogłyby minimalizować ryzyko poważnych strat w przypadku uderzenia jądrowego przeciwnika.
Zadanie wyłamywania korytarza jądrowego w tym scenariuszu miały realizować wojska rakietowe, nuklearne ataki lotnicze miały zaś wesprzeć dalsze działania poprzez niszczenie celów dalej na tyłach wroga, jak np. zbliżających się zgrupowań bojowych, lotnisk, czy – na co szczególnie zwracano uwagę – środków ataku jądrowego przeciwnika.”
Nuklearne uderzenie wyprzedzające na zgrupowania sowieckie zniszczyłoby wprawdzie siłę uderzeniową nieprzyjaciela, ale jednocześnie uniemożliwiłoby w praktyce posunięcie się naprzód i zajęcie terenów wroga:
‚W latach pięćdziesiątych także Amerykanie zakładali „artyleryjskie” wykorzystanie taktycznej broni jądrowej. Jednak na początku lat sześćdziesiątych taktyka ta zaczęła się zmieniać. Zauważono, że poza oczywistymi zaletami, polowe użycie taktycznej broni nuklearnej niesie ze sobą także istotne wady. Eksplozje jądrowe spowodowałyby powstanie olbrzymich pożarów i w efekcie zniszczenie lasów, poważną dewastację istniejącej infrastruktury, jak również wiele innych zniszczeń. Nie bez znaczenia jest też opad promieniotwórczy – skażenie terenu utrudniłoby działania na zdobytym terytorium i mogłoby w znacznym stopniu zwiększyć liczbę strat własnych. Innymi słowy planiści amerykańscy doszli do wniosku, że skumulowane uderzenie jądrowe na linie przeciwnika mogłoby istotnie utrudnić prowadzenie działań i w efekcie opóźnić uderzenie. Dlatego zamierzano selektywnie korzystać z taktycznej broni nuklearnej – atakowane miały być cele znajdujące się na tyłach wroga (lotniska, ośrodki dowodzenia, nadciągające rezerwy) jak również wojska przeciwnika zgrupowane dzięki działaniom jednostek własnych. Widać więc wyraźnie, że w odróżnieniu od koncepcji „artyleryjskiej”, w tym schemacie broń nuklearna miała pełnić jedynie funkcję wspierającą. Dodatkowo, aby zwiększyć manewrowość i operacyjność sił, Amerykanie przegrupowali wojska do dywizji typu „pentatomic”, o zmienionej strukturze dowódczej, zgrupowanych w formie pięciu „grup bojowych”.’
Źródło: http://www.atominfo.pl/raporty/warplan/index.html
Wynika stąd wniosek, że w 1957 r. nie był możliwy skuteczny atak sowieckich zmasowanych wojsk pancernych na Zachód, w tym także atak sowiecki z wykorzystaniem jądrowego uderzenia wyprzedzającego na linie obrony Zachodu.
Nie tylko dlatego, że „skumulowane uderzenie jądrowe na linie przeciwnika (Zachodu) mogłoby istotnie utrudnić prowadzenie działań” Sowietom, ale przede wszystkim ze względu na wielką dysproporcję w potencjale sił jądrowych na niekorzyść ZSRR:
Zob.: Amerykańskie i radzieckie/rosyjskie zapasy broni nuklearnej w latach 1945-2005

Był natomiast możliwy skuteczny atak amerykański (jądrowy i naziemny) na Związek Sowiecki i na jego pancerne zgrupowania szturmowe.
* * *
Skoro Malachi Martin nie wie (?) tak podstawowych rzeczy, to jakże może rzetelnie przedstawiać dzieje XX-wiecznego katolicyzmu?
Marucha said
Re 2:
Nie wiem, co ma wspólnego ewentualna niewiedza Malachi Martina w kwestiach broni nuklearnej z jego wiedzą na temat Kościoła.
Pokręć said
@2: to dlaczego Amerykanie nie zrealizowali swoich planów wojny prewencyjnej?
wet3 said
@ 2
Dlaczego Amerykanie nie chcieli dokonczyc wojny koreanskiej i zgodzili sie na podzial Korei???! Dlaczego Truman odwolal generala
Dougles’a MacArthur’a, ktory chcial „zrobic porzadek w Korei i Chnach? Cos tu nie tak!!!
Niedaleko said
Ad. 5 – Myślę że było to tak zrobione by zostały punkt w stałym stanie napięcia. To znów jest korzystne to rozpoczynania co chcą w grze geopolitycznej.
szperacz said
Ad,4,5
A no dlatego, że ZSRR pokazał:
w 1949 – że ma bombę atomową
w 1953 – wodorową (amerykanie dopiero w 1956)
w 1957 – pierwszy sztuczny satelita Ziemi
w 1961 – lot Gagarina (dwa ostatnie pokazały, że posiadają środki do przenoszenia broni jądrowej na terytorium USA)
i na koniec „doktryna martwej ręki”, mówiąca o tym, że nawet po zniszczeniu najważniejszych centrów ZSRR odwet jest nieunikniony.
Co do wojny koreańskiej, jakby ją dokończyli to pewnie by wyszło tak jak z Wietnamem, czyli dzisiaj mielibyśmy jedno państwo o nazwie Korea i byłby spokój jak z Wietnamem, a tak mamy więcej chaosu, zgodnie z doktryną dziel i rządź a oto rzeczywistym władcom chodzi.
polski.blog.ru said
Re 3
Ogrom książek, które napisał ten Autor każe sądzić, że omawia on szereg zagadnień mieszczących się w temacie: walka Kościoła z Antykościołem i Antychrystem.
Takie zagadnienia, jak Paneuropa, Liga Narodów, Traktat Rzymski, EWG, UE, NATO, zimna wojna, szantaż nuklearny – powinien mieć zatem doskonale opanowane.
W przeciwnym wypadku może mieć trudności ze wskazaniem wrogów Kościoła, jak to widać na okładce poprzedniej jego książki:
Okładka książki “Klucze Królestwa. Zmagania o zwierzchnictwo nad światem pomiędzy Janem Pawłem II, Michaiłem Gorbaczowem i kapitalistycznym Zachodem”, 2010, Warszawa, Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski, 932 strony.

Napis na w/w okładce: „Klucze Królestwa. Jan Paweł II PRZECIWKO ROSJI i Zachodowi w walce o kontrolę nad nowym porządkiem świata”.
Jakiś internauta skomentował to tak: „”Jan Pawel II przeciwko Rosji…” Jezeli ten podtytul na okladce pochodzi od autora, ks.Martina, to ja dziekuje za reszte. Kto nie rozroznia Rosji od ZSRR nie powinien zabierac glosu.”
j said
Zbigniew Kozioł said
J, takich długich tekstów nikt nie czyta. Ja nie.
Piotrx said
Re 3: Bardzo niewiele , podobnie jak z budową pomnika Regana
Re 8: Czy p. „krytykant” przeczytał choc raz w calosci tą książkę? Z reguły zanim ktos zacznie merytorycznie krytykować jakąś publikację powinien sie najpierw z nią wnikliwie zapoznać. Jakby przeczytał to zauwazylby ze podtytul wewnątrz ksiazki jest inny niz na okładce.
Przypuszczam ze podtytul na okladce pochodzi od pierwszego wydawcy (w angielskiej wersji jest Russia) Ten wewnatrz ksiazki jest inny (pochodzacy przypuszczalnie od samego Autora) – nie ma tam nic o Rosji ani o ZSRR – oryginalny tytul ksiazki w wersji angielskiej brzmi :
The Keys of This Blood. The Struggle for World Dominion
Between Pope John Paul II, Mikhail Gorbachev, and the Capitalist West
*********
“”Jan Pawel II przeciwko Rosji…” Jezeli ten podtytul na okladce pochodzi od autora, ks.Martina, to ja dziekuje za reszte. Kto nie rozroznia Rosji od ZSRR nie powinien zabierac glosu.”
A ten cytat z wpisu 2: mowi o Rosjanach – czy to nie przeszkadza?
“Już w marcu 1946 r. Amerykanie zastosowali szantaż nuklearny wobec ZSRR grożąc Rosjanom użyciem broni jądrowej w przypadku nie wycofania się z terytorium Iranu. Rosjanie wycofali się w ciągu 24 godzin.”
Z drugiej strony skad wiadomo ze „ci” Amerykanie to Amerykanie , a moze to też „przebierancy”
Zbigniew Kozioł said
Jeśli poważnie, to tylko odkrycie. Podając swoje imię i nazwisko.
Nie mogę od tego odejść.
Istnieją wyjątki, które toleruję.
Póki nie podłożycie się – puty robienie językiem jest bez znaczenia.
Czy Wam się zdaje, że ja zwariowałem udostępniając swoją tożsamość? Może i zwariowałem. Ale nie dla tych, którzy tak myślą.
Zbigniew Kozioł said
Wirtualna Polonia blokujem (moje wypowiedzi). Marucha to raczej nie.
WP to jakies zboczenie jewrejskie.
Raczej? – admin
j said
Ad.10 – Zbigniew Koziol
Kochany Panie Zbyszku! I bardzo dobrze, ze Pan nie przeczytal, bo to nie bylo dla Pana. Z Panem to ja wole sobie pozartowac na temat odchylenia osi ziemskiej na skutek wzmozonych startow rakiet 🙂
A ten dlugi tekst przeczytali ci co mieli przeczytac. Dla porzadku dolaczam kawalek, ktory mi wcielo za pierwszym razem.
Jak zwykle milo pozdrawiam
__________________________
…. Problem sprowadza się do tego, jak odnaleźć tego chytrego Irlandczyka, nie tracąc czasu na wydzwanianie. Kiedy zdał sobie sprawę z istoty problemu, nasuwała się jedyna logiczna odpowiedź.
– Proszę ściągnąć tu księdza Aldo Carneseccę. Natychmiast. Na pewno jest w Pałacu, chociaż to sobota rano. I proszę zamówić dla niego samochód z kierowcą, niech czeka przed głównym wejściem za dziesięć minut. Teraz, proszę księdza! Teraz!
– Si, si, Eminenza! Subito! Subito!
Czin był pewien, że kardynał nie będzie mógł skupić się na dyktowaniu, dopóki nie pozbędzie się całkowicie tego problemu. Usiadł wygodnie na krześle i czekał. Jako stenograf sekretarza stanu do specjalnych poruczeń, Koreańczyk doskonale się orientował, że Jego Eminencja i Jego Świątobliwość od dawna są ze sobą na noże. Widząc, że zdenerwowanie nie opuszcza Jego Eminencji, zaliczył punkt Jego Świątobliwości.
IV
Ksiądz Carnesecca ulegał zapewne całkiem innym pokusom niż większość ludzi.
Od dwunastu lat – od tamtego dnia, gdy sekretarz stanu kardynał Vincennes wezwał go do udziału w podwójnym przeglądzie dokumentów papieskich – było dla niego bardziej niż pewne, że Vincennes rozwiązał zagadkę podwójnie zapieczętowanej koperty oznaczonej przez dwóch papieży adnotacją „Ściśle osobiste i ściśle tajne”. Człowiek tak jak on znający Watykan od podszewki, wiedział także, że ludzie tacy, jak Vincennes i jego następca lubią mścić się na zimno, ale mszczą się zawsze.
Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że wyjątkowa wiedza i doświadczenie zdobyte przez niego w ciągu dziesięcioleci służby watykańskiej zawodowego podwładnego były użyteczna dla takich ludzi jak Vincennes i jego następca, podobnie jak oni z kolei byli użyteczni dla Stolicy Apostolskiej. Wykwalifikowani i doświadczeni podwładni należeli do rzadkości. Dlatego jego losy mogły się ważyć jeszcze przez wiele lat na szali użyteczności i odpłaty, dopóki – nagle i niespodziewanie – nie nadejdzie dzień zemsty. Aż do tego momentu był względnie bezpieczny.
Mimo to zachowywał środki ostrożności. Ale nawet w tak zaawansowanym wieku – był już po siedemdziesiątce, lecz wciąż zdrowy i dziarski – pozostał sobą. Człowiek o niezachwianej prawości, ceniony przez tych, którzy uważali go za „człowieka zaufanego”, zachował żywą wiarę kapłańską. Był więc uważny i ostrożny, ale nie na modłę ostrożności, jaką kieruje się świat. Był uważny na modłę księdza. Innymi słowy mniej się interesował niebezpieczeństwem za plecami niż niebezpieczeństwem zagrażającym jego nieśmiertelnej duszy.
Ogólnie rzecz biorąc tego ranka Carnesecca zareagował na nagłe wezwanie przez kardynała Mastroianniego, tak jak reagował zawsze: szybko, bez zdziwienia i bez paniki. Rozkaz kardynała był lakoniczny i kategoryczny: miał wyciągnąć choćby spod ziemi generała dominikanów Damiena Stattery’ego i kazać mu natychmiast połączyć się telefonicznie z sekretariatem stanu. Nie otrzymawszy żadnych dokładniejszych instrukcji, Carnesecca odczuł pokusę, by wykorzystać zlecenie kardynała do odbycia miłej wycieczki. Siedzieć sobie wygodnie w samochodzie, który przysłał po niego kardynał, oddając się błogiej bezczynności, do której był tak nienawykły, kazać kierowcy jechać do oficjalnej kwatery głównej – zwanej w Rzymie po prostu kwaterą – tego, jak i każdego innego generała dominikanów, czyli do klasztoru Św. Sabiny na zboczu Awentynu w południowo-zachodniej dzielnicy miasta.
Problem w tym, że Carnesecca doskonale wiedział, że w klasztorze św. Sabiny nie znajdzie ojca Damiena Slattery’ego. Albowiem kardynał Maestroianni miał całkowitą rację, myśląc, że cały zakon dominikanów wie, gdzie szukać ojca generała. Wiedział to także Aldo Carnesecca. Z uwagi na to, że sprawa była pilna, ksiądz Carnesecca z żalem kazał się zawieźć do pewnej restauracyjki w suterenie niedaleko Panteonu zwanej U Springy’ego.
j said
No a tutaj Panie Zbyszku, obowiazkowo do wysluchania kazanie ks. Piotra Natanka z 1.04, bynajmniej nie primaaprilisowe.
PS. Dziwnym trafem TV Gloria kazanie to usunela ze swojej strony. Eh zycie ….
Zbigniew Kozioł said
A pani to sama Jot o której myślę, czy też inna jot? Jeśli inna to zgnoje.
j said
Ad.16- Zbigniew Koziol
No jasne, ze to ja. A za co chce mnie Pan zgnoic?
A tu jeszcze ciepla wiadomosc z Warszawy podana przez Bibule. Nic dodac nic ujac.
__________________________
Warszawa: Podpalono, sprofanowano krzyż w kościele
Nadpalone ręce, osmolone nogi, ściemniały od ognia drzewiec krzyża. Obok krucyfiksu napis zachęcający do modlitwy o nawrócenie osoby, która dokonała profanacji najświętszego dla chrześcijan symbolu. W poniedziałek późnym popołudniem został podpalony krucyfiks w kościele pod wezwaniem Dzieciątka Jezus w Warszawie przy ul. Lindleya.
Spalili krzyż w środku stolicy – niezalezna.pl
– Zły się wścieka w Wielkim Tygodniu – mówi opanowanym, lecz stanowczym głosem proboszcz ks. Andrzej Anyszka. Dodaje: – Zły proszę napisać wielka literą, to imię Szatana – dodaje.
Nie chce więcej sprawy komentować, jedynie zwraca uwagę, że wydarzenie to wpisuje się w szerszy kontekst antychrześcijańskich działań.
Duchowny ułożył krzyż z rozpiętym na nim Chrystusem na specjalnym podium przed ołtarzem. Obok umieścił informację o profanacji i prośbę o nawrócenie sprawcy. Nie zawiadomił policji. Ważniejsza jest modlitwa.
Krucyfiks wisiał na ścianie przy przejściu z kruchty do nawy głównej tego neogotyckiego kościoła. – Przetrwał okupację, zniszczenie Warszawy przez hitlerowców, a teraz został tak potwornie sprofanowany – mówi mężczyzna siedzący w kościele. W ławkach klęczy kilka osób i modli się w skupieniu.
– Zniszczenia krzyża w kościele nie można traktować jedynie jako zwykłego aktu wandalizmu. To zamach na najważniejsze dla człowieka wierzącego wartości – ocenia rzecznik archidiecezji warszawskiej ks. Rafał Markowski. Podkreśla, że profanacja krucyfiksu jest wyrazem upadku wartości, szczególnie godności człowieka, rani, bowiem jego najgłębsze uczucia.
W kontekście debaty na temat nauki religii pyta, kto w szkole będzie uczył dzieci i młodzież szacunku do wartości. Matematyk, historyk, polonista? – Mogą to robić, lecz najlepiej przygotowany do tego jest katecheta – odpowiada.
Jarosław Selin, poseł PiS, nie ma wątpliwości: – Moralną odpowiedzialność za tę profanację oraz inne tego typu wydarzenia ponoszą politycy, którzy bazują na antyklerykalizmie i podejmują działania wprost wymierzone w chrześcijan i chrześcijaństwo. Przypomina, że ten ruch ma już nawet swoją reprezentację w Sejmie.
Marek Jurek podkreśla, że antychrześcijańskie działania coraz rzadziej napotykają społeczny sprzeciw, co więcej, bywają akceptowane. – To jest bardzo niepokojące – mówi. W jego ocenie profanacja symboli religijnych innych wspólnot spotkałaby się z natychmiastową reakcją ze strony premiera lub ministra spraw wewnętrznych. – Jeżeli szef rządu i jego minister milczą w tej sprawie, to znaczy, że ją akceptują.
Rzecznik MSW Małgorzata Woźniak tłumaczy, że minister Jacek Cichocki nie może zabierać głosu w sprawie i odsyła do policji. A rzecznik stołecznej komendy mł. insp. Maciej Karczyński zapewnia, że jeżeli wpłynie zgłoszenie o przestępstwie, to policja się nim zajmie.
Zbigniew Kozioł said
QurvaNNNNN!!!! NONnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn
Marucha said
Re 17:
Grajta na gitarach i bębenkach afrykańskich.
Urządzajta tańce w kościołach z podkasanym biskupem.
Ekumenizujta, modernizujta, fraternizujta się.
Piszta, ze Jezus to spoko gościu.
Dziwta się,. że szacunku nie mata.
Mordka Rosenzweig said
re 3
Szanowny pan Marucha,
Ja pan Mordka jest w niezgodnosci z komentasz od szanowny pan:
„Nie wiem, co ma wspólnego ewentualna niewiedza Malachi Martina w kwestiach broni nuklearnej z jego wiedzą na temat Kościoła.”
Ja pan Mordka uwasza, sze kulturalny czlowiek musi wiedziec wszystko tak jak zona pan Mordka, Salcie.
Ja pan Mordka bedzie dlatego teraz spszedawal swoja encyklopedia Britannica bo jusz jej nie potszebuje, bo ma swoja Salcie.
Marucha said
Re 20:
Kochany Panie Mordka,
Pan ma całkowitą rację, a potwierdzi to bez problemu gajowa Maruszyna, która też wszystko wie i rozumie i jest nader rozsądną osobą.
NarodowySzczecin.pl – Jacek: wyszperane 04/04/12 said
[…] Dom smagany wiatremMalachi Martin Powieść watykańska Dedykowane papieżowi Piusowi V na cześć Maryi, Królowej Różańca ŚwiętegoProlog historyczny Zwiastuny końca 1957 Mężowie stanu szkoleni w surowych czasach i w warunkach bezwzględnej międzynarodowej rywalizacji finansowej i gospodarczej nie są podatni na uleganie złym czy dobrym znakom. A jednak czekające ich dzisiaj przedsięwzięcie było tak obiecujące, że sześciu ministrów spraw zagranicznych zgromadzonych w Rzymie owego 25 marca 1957 r. czuło namacalnie, iż wszystko dokoła – całe to miasto z jego niewzruszonym centralizmem pierwszego miasta Europy, rześki wiaterek, czyste niebo, pogodny nastrój tego szczególnego dnia – tchnie błogosławieństwem pod adresem tych, którzy kładą podwaliny pod nowy gmach narodów. Tych sześciu mężczyzn i ich rządy, partnerów w tworzeniu nowej Europy, która zmiecie ze sceny wojowniczy nacjonalizm, tylekroć dzielący starożytny obszar, ożywiała ta sama wiara. Oto otwierają przed swymi krajami szerokie horyzonty ekonomiczne i wyższe cele polityczne, o jakich nikt do tej pory nawet nie marzył: zebrali się tu, by podpisać Traktat Rzymski. Zamierzali powołać do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą.https://marucha.wordpress.com/2012/04/04/malachi-martin-dom-smagany-wiatrem/ […]
kpt.Andrzej said
#20, #21 Panowie jesteście fantastyczni,ale się uśmiałem.Dziekuje
Wandaluzja said
MacArtur był maniakiem nuklearnym. Amerykański plan ataku nuklearnego na ZSRS – z 2 atakami na Lwów – przewidywał rok 1957, gdyż był kontynuacją doktryny wojennej d’Gaull’a, który uważał, że w tym czasie Pekin będzie mógł podjąc wojnę z Moskwą, a MacArtur domagając się nuklearnej pacyfikacji Chin uniemożliwiał to.
Bombę atomową sprzedali Mao-tse-tungowi po śmierci Stalina Maleńkow z Kaganowiczem, czyli że w r. 1957 Chiny powinny już dysponować potencjałem nuklearnym.
Pamiętam jak jeden powiedział memu ojcu, że Sowieci mają bombę atomową, na co ojciec odpowiedział, że teraz ZAMINUJĄ porty amerykańskie. – WALZKOWE bomby atomowe z zapalnikami radiowymi były własnie do tego. Ogłosiłem, że taka bomba była obsługiwana przez Bliźniaka żydoarabskiego na tajnym koncie szwajcarskim.
Zbigniew Kozioł said
@23 (kpt.Andrzej)
Pan tu poczyta więcej. Pobędzie. To wtedy przestanie się uśmiechać. Tu nie ma z czego śmiać się. Nawet ze mnie.
kuba1902 said
Reblogged this on 21.12.2012.
Zbigniew Kozioł said
Nie można zgodzić się na podatek od religii.
Ale zgodzicie się. Głupki. Bo zgodzicie się. Kretyni. Tacy i jesteście. Dupki blade, idioci. Zgodzicie się.
A niechaj państwo weźmie wasz mózg durny i wykorzysta bez sensu.
Kretyni.
Panie Zbyszku, ja wiem, że Pan tak nie do wszystkich… ale wielu weźmie te epitety do siebie. Niech Pan zawsze (tłustym drukiem w kolorze czerwonym z trzema wykrzyknikami) zaznacza, że to nie do wszystkich. – admin
wet3 said
@ Z.Koziol (13)
Jest pan na wlasciwym tropie. To jest cos, co nazywamy judeochrzescijanskim posoborowym „katolicyzmem”. O JP2 i RM wolno tylko mowic pozytywnie. Powiedzialem Kulinskiemu, aby dal sobie glowe zbadac – i, oczywiscie, natychmiast zabanowal mnie.
KI said
Skoro podparcie WP pochodzi z RM to czemu sie dziwic?
Masoneria, pilsuderia, wojtyla, nagonka na Rosje, wszelkie banialuki o Smolensku i PiS-eria, do ktorek przyssal sie rydzyk, sa tam nietykalnymi swietosciami.
Artykuly WP maja po kilka wpisow lacznie z kilku etatowymi obslugiwaczami o slusznej linii partyjnej. Wiekszosc wypowiedzi jest scisle cenzurowana.
Kiedys bylo troche inaczej, ale to historia.