Nadesłał p. PiotrX.
Poprzednie części:
https://marucha.wordpress.com/2012/04/05/o-ruchach-hajdamackich/
https://marucha.wordpress.com/2012/04/06/o-ruchach-hajdamackich-2/
https://marucha.wordpress.com/2012/04/07/o-ruchach-hajdamackich-3/
https://marucha.wordpress.com/2012/04/09/o-ruchach-hajdamackich-4/
Franciszek Rawita Gawroński “Historia ruchów hajdamackich” – 1913 r.
Część 7
Rzeź humańska
W jednym z poprzednich rozdziałów mówiliśmy o Humańszczyźnie w ogóle i o tych warunkach istnienia fortecy w Humaniu, jakie stworzyła dla niej wola Potockiego. Teraz musimy jeszcze słówko powiedzieć o topografii ówczesnego Humania. Miasto, jak i dziś, leżało na lewym brzegu rzeczki Humenki, zwanej także Humanką albo Umanką, która, pomiędzy Pieniążkowem a Berestowcem początek wziąwszy, płynęła do Humania, a otaczając przedmieścia i wzgórza miastowe linią wężowatą, wpadała do Jatrania, dopływu Sinej Na wiosnę krwawego roku 1768 Humań przedstawiał się jako punkt dostatecznie obronny i posiadał garnizon piechoty z 600 żołnierzy złożony, którym dowodził porucznik Lenart, jako też milicją z Kozaków, składającą się z piechoty i konnicy, pod dowództwem dwóch pułkowników, Obucha i Magnuszewskiego. Milicja była przeznaczona do uganiania się za włóczęgami i rabusiami stepowymi, a garnizon pod wodzą Lenarta trzymał straże na bramach i w więzieniu, które zawsze było przepełnione hajdamakami. Oprócz otoczenia forteczki wysokimi palisadami, posiadała ona wewnątrz miasta jeszcze jeden umocniony posterunek: był to dwór gubernatorski. Otoczony on był również palisadą i posiadał cztery wielkie narożne baszty. W jednej z tych baszt na górnym piętrze miał swoją pracownię inżynier Szafrański, przysłany przez wojewodę do zrobienia pomiarów, gdyż właśnie Potocki, na życzenie ks. biskupa Ryłły księży unickich. Był to człowiek już nie pierwszej młodości, żołnierz z profesji, który służbę swoją odbył w wojsku Fryderyka II. W obrębia forteczki nie było studni, a co dziwniejsze, nikt nie pomyślał wcześniej o tym, ażeby się w wodę na wypadek potrzeby zaopatrzyć. Na wiosnę dopiero roku 1768 poczęto ją na gwałt kopać, wybrawszy do tego miejsce koło Ratusza — nadaremnie jednak kopano: natrafiono na grunt kamienisty, ale źródła nie było. Wspominam o tym fakcie dlatego, że stał się on później dla oblężonych jeżeli nie przyczyną, to przyspieszeniem klęski.

Litografia Teofila Mielcarzewicza „Rzeź humańska”
Gdy się z wczesną wiosną rozniosły echa o tym, że jakiś Żeleźniak, otrzymawszy błogosławieństwo od ihumena motroneńskiego, począł grasować w Smilańszczyźnie, w majętnościach ks. Jana Lubomirskiego, równie obszernych jak Humańszczyzna. Mładanowicz przywołał pułk kozacki znad Siniuchy do Humania i w pobliżu rozłożył go obozem, razem z piechotą. Tymczasem przez Żydów przychodziły niepokojące wieści i odbijały się o uszy Ciesielskiego, który siedział jeszcze w Humaniu po załatwieniu sporu między Mładanowiczem a Gontą — jako pełnomocnik Potockiego. Mówiono, że Gonta miewa porozumienie z hajdamakami i że już nad Siniuchą leżącego, próbowano go zjednać dla Żeleźniaka. Wówczas sprzeciwił się temu starszy setnik Duśko, człowiek roztropny, który do tego ręki przykładać nie chciał. A na szczęście cieszył się mirem u Kozaków. Gdy mu plan połączenia się z Żeleźniakiem przedłożono, wręcz odpowiedział że: „siedem niedziel byłoby waszego panowania, a siedem lat będzie wieszania i ćwiartowania”. Duśko wszakże umarł na stepie. Ciesielski, przelękniony, wysłał gońca z żądaniem powrotu Gonty. Posłuszny setnik przyjechał. Przybyłego kazał Ciesielski okuć w kajdany i nazajutrz wyprowadzić pod szubienicę w zamiarze powieszenia. Tu się w całą sprawę wmieszała kobieta — pani pułkownikowa Obuchowa. Poczęła upewniać Ciesielskiego co do wierności Gonty, tak zaręczać, tak przekonywać, że jest niewinny, że darowano mu życie. Ten dowód przyjaźni zapamiętał sobie Gonta. Należał on do tych, którzy bodaj litość w krytycznej chwili wzbudzić w sobie mogą. Piękny trzydziestokilkuletni mężczyzna, gładki z damami, wykształcony, jak się zdaje, w polskich szkołach, nie ustępował żadnemu szlachcicowi.
Gdy pochód Żeleźniaka już się objawił wyraźnym kierunkiem, powołani Kozacy obozowali pod Humaniem. Podejrzenia co do Gonty musiały być słuszne, gdyż i w obozie stojąc, także miewał konszachty z jakimiś ludźmi, przyjeżdżającymi „z zagranicy”. Widocznie obawiał się, ażeby go nie przyłapano, gdyż nocną porą wymykał się do swoich wiosek, gdzie odbywały się jakieś narady. Obuch oskarżył go przed Mładanowiczem. Gubernator nie okazał ani przenikliwości, ani stanowczości charakteru w stosunku swoim do Gonty. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które wisiało nad Humaniem. Byli tacy, którzy już wówczas domagali się kary i usunięcia setnika, ale Mładanowicz wręcz oświadczył, że nieprzekonanego o zdradę karać nie może. Rozciągnięto tedy nad podejrzanym ścisłą kontrolę, tak dalece, że śledzono wszystkich, którzy zbliżali się do niego. Okazało się wkrótce, że Obuch miał słuszność: w obozie Gonty zjawili się popiwysłańcy z Kijowa z listami. W listach nic nie było nadzwyczajnego: narzekania na unię, żale z powodu zakazu odwiedzania pieczar kijowskich i — polecenia się przyjaźni. Aresztowano popów, ale nic przy nich nie znaleziono, a listy wydawały się Mładanowiczowi pozbawione znaczenia. Oczywiście, były one tylko pozorem i mogły nabrać doniosłości jedynie pod wpływem żywych poleceń lub rozmów. Nie badano wszakże nikogo. Gonta pozostał wolny. Ażeby zachęcić do wierności popularnego setnika, Mładanowicz dopuścił się szeregu czynów, które zdradziły nie tylko jego małoduszność, ale i tchórzostwo
(…)
Około dziesiątej rano dnia 17 czerwca w poniedziałek przed św. Janem pikieta dała znać, że zbliża się jakieś wojsko. Szafrański wybiegł na swoją basztę i począł przez lunetę przypatrywać się. Zdało mu się, że Gonta z pułkiem wraca. Na tę radosną wiadomość tumult zrobił się w mieście. Radość wszakże trwała niedługo. Szafrański obserwował ciągle zbliżające się wojsko. Po kilku minutach przyglądania się dostrzegł inną jeszcze kupę, nie mającą charakteru regularnego wojska, przybraną w różnobarwne stroje. Tu już nasuwały się podejrzenia, które wkrótce wyjaśniły się zupełnie, gdy Szafrański dostrzegł przyjacielskie zachowanie się Gonty z jakimś — jak się zdawało — dowódcą widzianej kupy. Owym towarzyszem Gonty był Żeleźniak. Wszelkie nadzieje rozwiały się. Zawiadomiony o tym Mładanowicz kazał alarm uderzyć i stanąć pod bronią. Stanęły regiment, Kozacy i milicja zielona. Gubernator jeszcze nie wierzył w zdradę Gonty, bo go nie dostrzegł. Tymczasem kupy hajdamackie zbliżały się do miasta od strony Grekowego Lasku i Nowego Miasta. Przejście było dość wąskie między szpitalem a jarem prowadzącym do Humenki i wałami fortecznymi, a jednak tym przejściem sunęły się do bramy kupy hajdamaków. Mładanowicz kazał dać ognia, ale strzały poszły górą i szkody żadnej nikomu nie uczyniły. Zdaje się że i puszkarze byli w porozumieniu z hajdamakami. Wówczas Mładanowicz sam stanął przy harmacie, wymierzył działo i dał ognia, — przejście całe zasłał trupami. Kilka wystrzałów oczyściło zupełnie drogę przed miastem. Hajdamacy cofnęli się za wały. Kanonada szła dalej nie dla obrony bynajmniej od hajdamaków, bo ukrytym za wałami kartacze nie szkodziły wcale, ale dlatego tylko, ażeby sygnalizować pułkownikom czas uderzenia z tyłu, stosownie do planu powziętego. Było to ostatnie złudzenie Mładanowicza. Około godziny piątej przed wieczorem przekonał się dopiero, że z Żeleźniakiem jest i Gonta. Ujrzawszy go i domyśliwszy się z przyjacielskiego zachowania się z watażką że zdradził, tak się czynem własnej łatwowierności przeraził, że zbladł i mowę stracił. Oparłszy się o bramę milczał, — nie był zdolny wydać żadnego rozkazu. Lenart wziął na siebie obronę miasta, przejętego strachem panicznym.
Rzeź pod Grekowym Laskiem, gdzie zbiegła się z różnych kątów ludność taborem się rozłożyła, już się rozpoczęła — a liczono tam około 8 tys. ludzi. W mieście zaczęli się byli wszyscy zbroić. Rozdawano broń każdemu, Żydom nawet rozdawano samopały i pałasze, a ci, którym palnej lub siecznej broni zabrakło, do długich drągów przymocowywali sobie kosy. Na wspomnienie klęski łysiańskiej męstwo przez chwilkę opanowało wszystkich. Rej wodzili Lenart i Szafrański. Szczególnie ten ostatni rozwinął nadzwyczajną energię i był jednym z tych, którzy tylko w obronie i stanowczości widzieli ratunek. Stanął z Mładanowiczem przy bramie od Nowego Miasta, gdy Lenart armatą w bramie od Humenki kierował. Oprócz tego na wałach stały działka, a przy studniach ulokowali się Kozacy, szlachta, mieszczanie, Żydzi i studenci ze szkoły bazyliańskiej. Gdy już wszyscy naocznie przekonali się o zdradzie Gonty, kobiety przestraszone rzuciły się do modlitwy i do kościołów. Ksiądz Kostecki z proboszczem miejscowym chodzili z procesją po mieście, błagając Boga o miłosierdzie i zmiłowanie. Obnoszono uroczyście posąg Matki Boskiej, ks. Kostecki, rektor, zapowiedział gotowanie się na śmierć.
Pierwszego dnia hajdamacy nie atakowali miasta — zajęci byli rabunkiem taboru i rzezią. Nastąpiła noc ciężka dla wszystkich, pełna przestrachu i trwogi — noc bez księżyca, ciemna, głucha. Skorzystano z tej ciemności i piechota wszystka, milicja zielona, dragoni, a nawet garnizon z włościan złożony i służba dworska kozacka przeszli gromadnie do obozu hajdamackiego. W ten sposób miasto zostało zupełnie bez regularnej obrony. Ci, którzy nie mogli wyjść przez bramy, przeskakiwali przez palisady i uciekali do Gonty. W Humaniu pozostali tylko szlachta i Żydzi. Ranek (osiemnastego czerwca) był smutną zapowiedzią końca: w mieście nie było żołnierza, broni i wody. Z braku wody wiśniakiem, miodem, piwem gaszono pragnienie — jakie to skutki pociągnąć mogło za sobą, łatwo było przewidzieć. Ci, którzy zostali zamknięci w fortecy, potracili głowy zupełnie i niezdolni byli ani do armaty ani do ręcznej broni. Trunki różne jednych pozbawiły przytomności, drudzy ogarnięci rezygnacją wobec nieuniknionej śmierci, szli do kościołów i synagogi szukać moralnej pociechy. Nic dziwnego że noc ta była nocą niepokoju i rozpaczy. Hajdamacy, zająwszy obóz szlachty i Żydów pod Grekowym, sami się w nim rozłożyli, ucztując i hulając po hajdamacku. Czuli się zupełnie bezpieczni. Starszyzna i Kozacy bankietowali, a gorzałki miodów i wina mieli ze sobą pod dostatkiem, bankietowali z całym bezpieczeństwem oczajduszów, którym dzień dzisiejszy wystarcza za całe życie. Konie pasły się przed obozem. Lenart, dowiedziawszy się przez szpiegów, po chłopsku przebranych, że spojeni Żeleźniak i Gonta w pobliskim folwarku nocują, spróbował jeszcze raz szczęścia. Prosił Mładanowicza, aby pozwolił zrobić wycieczkę zapewniając że mu się uda wyrżnąć pijanych hajdamaków, jako też Gontę, Żeleźniaka i wszystkich „naczałów” zbuntowanego chłopstwa. Mładanowicz nie przyjął tej propozycji. Nie tracił nadziei, że zdoła jeszcze błaganiem i przekupstwem złagodzić zdradę.
Rano tedy zwołał kahał Żydów, kazał im naładować na bryki atłasu, adamaszku sztukami, sukien cienkich, płócien i zawieźć w prezencie dla Żeleźniaka i Gonty, prosząc o miłosierdzie. Watażkowie przyjęli to wszystko, co im nie przeszkodziło wszakże zaatakować miasto ze wszech stron. Gonta wydał rozkaz sprowadzenia z najbliższych okolic Humania chłopów ze wsi z siekierami i kazał im podrębywać palisady. W tym samym czasie czerń hajdamacka jak szarańcza oblegała miasto, strzelając z samopałów, a Gonta sam we własnej osobie jeździł dokoła miasta, krzycząc: Poddawajcie się, nic wam nie będzie. Na znak przebaczenia i pokoju uwiązał do dzidy białą chustkę i tak jeździł. Mładanowicza zachęcał również do poddania się, grożąc w przeciwnym razie okropną zemstą.
Sprawą obrony kierowali Szafrański i Lenart. W ostatniej chwili Szafrański doniósł Mładanowiczowi że zabrakło kartaczów. Teraz trzeba się było już ratować układami. Zdaje się że Gonta wiedział o tym, że oblężonym braknie kartaczów. Mładanowicz pod wpływem takiej ostateczności zdecydował się znowu na pertraktacje z Gontą. W tej to zapewne smutnej i beznadziejnej chwili oblężeni postanowili odegrać przed setnikiem ostatni akt przebiegłości wojskowej. Mładanowicz zażądał widzenia się z Gontą. Postanowiono, gdy Gonta się zjawi, udawać że się chce do niego strzelać. Tej roli miał się podjąć Szafrański. Gdy zwycięski setnik przybliżył się do bramy w kilka koni od strony Nowego Miasta, Szafrański ujął w rękę zapalony lont i udawał że chce strzelić. Zgromadzona przy nim szlachta i Mładanowicz nie pozwalali mu. Taką sztuczną lojalnością chciano ratować sytuację. Inaczej niepodobna sobie wytłumaczyć zachowania się Mładanowicza — łatwowiernego, wahającego się, trwożliwego, pełnego lekkomyślnej nadziei aż do ostatka i pozbawionego stanowczości. Było to w jego duchu. Nie mogąc ratować miasta siłą, pragnął je ratować fortelem.
(…)
Gonta przedkładał gubernatorowi, że ma przed sobą wojsko gwarantki kraju, Katarzyny imperatorowej, — ulec mu przeto musi. Może i sam w to wierzył. Wiara we własne szczęście oślepiała go. Zdawało mu się że pod nowym sztandarem — carowej — dosłuży się większych zaszczytów niż w milicji nadwornej. Żeleźniak go bałamucił fałszywymi ukazami. Przedkładał też rzecz całą tak, jak sam rozumiał. Na dowód, że ruch hajdamacki popiera sama carowa, kazał przed Mładanowiczem rozwinąć chorągwie, na których z jednej strony był wyszyty portret imperatorowej, na drugiej ukaz szukania i rozpędzania konfederatów. Na zapytanie Lenarta co myślą z nimi robić, Gonta odpowiedział: „W ręku jestem wojska Imperatorowej”. Lenart, znać już poprzednio porozumiawszy się z Mładanowiczem, zawołał: „Poddajmy się; na chleb i na sól prośmy”. Rogaszewski nalegał jeszcze, aby strzelić do Gonty, upatrując w tym wszystkim co mówił setnik, nową próbę oszukania oblężonych. Mładanowicz nie pozwolił, opierając się na przyrzeczeniu, którego pragnął dochować; położył się na armacie, ale i tą powolnością nie uratował siebie i miasta. Wywołało to oburzenie przeciwko niemu. Mładanowicz zrezygnowany, podniósł się z armaty i powiedziawszy: „Radźcie sobie; ja idę do kościoła i oddaję się Bogu, bo tylko Bóg naszym ratunkiem” — odszedł. Takie zachowanie się jego odebrało wszystkim ducha i chęć do obrony. Z tej chwili zamieszania skorzystał także Lenart i zdołał umknąć z miasta. Co się z nim stało, jako też z Szafrańskim, którzy stali na stanowisku do ostatniej chwili — nie wiadomo.
Gdy działa przestały strzelać, bramy były wolne od ostatnich obrońców, ludność w przerażeniu rzuciła się, jedni do kościołów, a drudzy do synagogi — hajdamacy wtargnęli bezkarnie do miasta.
Zanim przejdziemy do skreślenia tych strasznych i ciężkich chwil, jakich zgromadzeni w fortecy i mieście doznali, musimy zastanowić się nad pytaniem: jaką siłę zdołali zgromadzić hajdamacy pod Humaniem i jakimi siłami rozporządzali oblężeni? Rozmaite krążyły pod tym względem wiadomości, a często sprzeczne. Lippoman utrzymywał według świadectwa Kwaśniewskiego — które podzielali inni — że pod Humaniem było przeszło cztery tysiące zbrojnych i mających działa hajdamaków, a drugie tyle, rozproszonych po zagonach w najbliższej okolicy, bądź rozbiegło się bądź nie stanęło do taboru. Moszczyński pisał o 30000 hajdamaków. Są to liczby stanowczo przesadne. Strach ma wielkie oczy. Ci, którzy patrzyli z wałów miasta na tabor kozacki i na włóczących się pod miastem hajdamaków, nie zdawali sobie sprawy z tego, kto należy do watahy Żeleźniaka, a kto do tych, których Gonta spędził z całej okolicy do podrębywania palisady. Spróbujemy na podstawie posiadanych materiałów obliczyć najprzód żołnierza broniącego Humania. Krebsowa i Paweł Mładanowicz powiadają zgodnie, że w mieście był garnizon składający się z 600 ludzi, którymi dowodził Lenart. W tej liczbie było 300 dragonii. Oprócz tego była tzw. milicja nadworna dla obrony kraju od hajdamaków, na czele której stał Obuch, jako pułkownik, i tzw. milicja zielona, wybrana z ludności wiejskiej i przeznaczona dla konfederatów. Jak wielka mogła być milicja nadworna? Krebsowa powiada, że w Humańszczyźnie było do 2000 Kozaków. Ale zważywszy, że Humańszczyznę składało pięć guberni, z których targowicka i mohylewska (nad Dnieprem) były największe i potrzebowały dużej obrony, możemy liczyć bez błędu, że miały milicję po 300 Kozaków, razem zatem 600; dwie mniejsze po 200 — czyli 400, co czyniło łącznie 1000 Kozaków. Na Humań mogło przypaść około 1000, — zważywszy że było dwóch pułkowników i czterech setników. Paweł Mładanowicz w pamiętniku swym powiada, że Bendziński, komisarz jeneralny dóbr radziwiłłowskich, przyjechał ze Spiczyniec z żoną, siostrą Mładanowicza, i do forteczki humańskiej 500 Kozaków przyprowadził . Zatem liczba Kozaków nadwornych zbliżała się do podanej przez Krebsową.
Ponieważ żaden z pamiętnikarzy nie wspomniał o tym, ażeby do Humania przychodziły milicje z innych guberni, a do Krystynopola szło corocznie 300 Kozaków, wynika z tego, że Obuch nie mógł mieć więcej pod swoją dyspozycją nad 800. Wiedząc, że do taboru hajdamackiego uciekła piechota, milicja zielona jako też służba wewnętrzna i Kozacy radziwiłłowscy, możemy teraz obliczyć ilość wojska jaką rozporządzał Żeleźniak pod Humaniem — zatem miał: 500 milicji nadwornej, 600 piechoty, około 200 milicji zielonej i 500 Kozaków radziwiłłowskich, czyli razem około 1900 żołnierzy. Własne jego siły były znacznie mniejsze. Z Medwedowskiego lasu wyszedł mając tylko 30 hajdamaków przy sobie, był w Bohusławiu, Czerkasach, Orłowcu, Łysiance, skąd Kozacy nadworni przychodzili do niego; licząc że z każdego z tych miasteczek wyszło tylko po 100, wypadnie 400; przybyło dobrowolnie około 200 i tyleż było w zagonach — co czyni razem około 800. Połączywszy wszystkie siły przeto, mógł mieć około 2600–2700 żołnierzy pod swoim i Gonty dowództwem. Liczba ta zgadza się ze wskazówkami, podanymi przez współczesnych Zaporożców. W tym duchu dał relację na zeznaniach w Kuszu Zaporoskim Kozak Ławryn Kontarzej, będący pod Humaniem w chwili, gdy Żeleźniak już po połączeniu się z Gontą tam obozował. Od tego samego świadka wiemy, że watażka posiadał 30 chorągwi, 15 dział, a chwalił się przed nim, że „generał rosyjski Kreczetnikow dziękował mu pisemnie za to, że Humań zrujnował, a żydów i Lachów w pień wyciął”.
Teraz możemy przejść do samego aktu rzezi Humania, aktu, któremu równych pod względem barbarzyństwa niewiele naliczyć można.
Gdy Mładanowicz, zrozpaczony i bez nadziei odszedł od bramy po rozmowie z Gontą, udał się do kościoła farnego, gdzie już cała rodzina była zgromadzona, mianowicie: matka jego, żona, siostra, córka Weronika, syn Paweł i drugi młodszy Adam, przy piersi mamki. Był tu także nauczyciel domowy Pawła, Chmielewicz. Mładanowicz wszedłszy, powiedział że się widział z Gontą, że nie ma nadziei na ratunek — trzeba umrzeć. Nic innego przeto nie pozostaje, jak polecić się opiece Boga. Gdy ostatni obrońcy odbiegli od armat lub zrezygnowani odeszli, a więc wszelka obrona ustała, hajdamacy rzucili się ze wszech stron na miasto. Kto żył, tłoczył się do kościoła, dokąd wpadła zgraja Kozaków, ale kościół był tak pełny że wcisnąć się nie mogli. Wówczas jeden z nich, stanąwszy na progu, wyciągnął jołom i krzyknął: „Wspomahajte!” Kto tylko co miał przy sobie dawał — dawano worki ze złotem, bransolety złote, sztuki złote i srebrne, różne ozdoby kobiece, słowem, co kto drogiego miał, oddawał. Wtem przed drzwiami kościoła stanął Gonta. Kozak zbierający jałmużnę, odwrócił się do setnika i rzekł: „Pięknie wypraszają się Lachówki; trzeba im przebaczyć”. — „A cóż z tobą będzie, jeżeli im przebaczysz?” — odpowiedział setnik. Tymczasem z kościoła zdołali wyciągnąć Kozacy całą rodzinę Mładanowicza i ustawili przed progiem. Gubernator próbował jeszcze przemówić do rozsądku i obowiązków Gonty, przypominając mu dowody łaskawości już odebrane i te które_ mógłby odebrać gdyby obronił majętności wojewody.
(…)
Wtem Gonta krzyknął, ażeby wyprowadzono z kościoła resztę rodziny gubernatora. Mładanowicz, wrzuciwszy do kieszeni Weroniki woreczek, w którym było kilkaset dukatów, pozostał jeszcze na progu kościoła, ażeby się pomodlić. Nikt nie chciał wyjść pierwszy. Poczęto ofiary gwałtem wyciągać. Chwytano je pojedynczo i ustawiano przed kościołem. Weronikę Mładanowiczównę, gdy iść nie chciała, pchnął jakiś Kozak w bok spisą, — upadła i byłaby może nie wstała wcale, gdyby spisa ześlignąwszy się po żelazie sznurówki, nie zadała jej tylko głębokiej rany. Leżącą na ziemi porwał hajdamaka za włosy i na dziedziniec wyciągnął. Gonta przypatrujący się tej scenie oświadczył że tylko cztery rodziny ocaleją: Mładanowicza, Rogaszewskiego, Markowskiego i Obucha. Pierwszym wyciągnięto Rogaszewskiego.
Obietnice Gonty były tylko łudzeniem nieszczęśliwych. Sam go własnoręcznie natychmiast zamordował, wymawiając, że nie pozwalał na zasiedlanie wsi. Gdy nareszcie oderwali od modlitwy Mładanowicza i stawili go przed Gontę, setnik odezwał się, ażeby wszyscy z jego rodziny przy nim stawali, gdyż daruje im życie. Gubernator prawie nieprzytomny zapytał Chmielewicza, czy są wszyscy? Brakło matki Mładanowicza, staruszki która niezadługo przed rzezią ze Spiczyniec przyjechała. Mładanowiczowa wróciła do kościoła po matkę, ale tam już rzeź sprawili hajdamacy, — zastała ją zamordowaną, leżącą u stóp ołtarza. Wyszła tedy z kościoła, lecz na dziedzińcu natknęła się na szalejących hajdamaków; jeden z nich pchnął ją nożem i trupem położył. Widząc to panie towarzyszące jej, uciekać poczęły i schroniły się do zamku, niegdyś mieszkania gubernatora. Dwadzieścia wschodów prowadziło do zamku. Tu zmęczone i przelęknione kobiety usiadły na chwilę. Zamek już był splądrowany.
Mładanowicza z synem Pawlusiem kazał Gonta zaprowadzić do mieszkania zamożnego mieszczanina Bohatego, u którego sam stanął kwaterą. Gubernator wyprosił sobie do asystencji Kozaka, który by go przed łotrującymi hajdamakami bronił. Jakoż szedł przed nim Kozak krzycząc do spotykanych: „Nie zaczepiaj”. Tak doszli do domu Bohatego, gdzie Mładanowicz usiadł na zydelku i prosił Gontę, aby mu kazał żonę przyprowadzić, na co otrzymał wiadomość z ust jego, że już nie żyje. Droga, którą szedł Mładanowicz była wysłana trupami. Trupy były obdarte ze wszystkiego, tak dalece, że na niektórych nawet koszuli nie było. Hajdamacy przelatywali z końca w koniec. Krzyk, hałas, płacz, ogólne pomieszanie i trwoga dodawały barw temu strasznemu obrazowi. Dzieci, wybiegające na ulice, hajdamacy brali na spisy i z dzikimi okrzykami podnosili do góry. Mieszkańców, którzy się w domu zamknęli, wypędzano, a wypędzanych chwytano na spisy. Rannych i nieżywych tratowały konie, potrącali hajdamacy. Widok ten niemym uczynił Mładanowicza. Gonta zwrócił się do niego z wesołą twarzą i rzekł: „Patrz, panie podstoli, jak hulają!” Hajdamacy poczęli się cisnąć na dziedziniec, a dowiedziawszy się kogo mają przed sobą, obelgami i żartami obsypywać go poczęli. Gonta widząc to, kazał wszystkich zaprowadzić do alkierza, w którym blisko 30 osób skupiło się, mówiąc że tu będzie bezpieczniej. Około godziny drugiej po południu przyszedł Kozak i, otworzywszy drzwi alkierzyka, wywołał Mładanowicza na nowo do Gonty. Wyszedł z nim także syn Pawluś. Na dziedzińcu przy przyzbie stał koń Gonty, ubrany w pistolety, nakrycia adamaszkowe, aksamitne, atłasowe, złotem haftowane, na których błyszczały naszycia srebrne, złote i brylantowe. Po jednej stronie stali Kozacy, po drugiej Żeleźniak i Gonta.
Mładanowicz usiadł na przyzbie. Do siedzącego zbliżył się Gonta z zapytaniem: „Gdzie schowałeś pieniądze?” Gubernator odpowiedział że nie chował wcale, z obawy aby go nie męczyli — na co mu donośnym głosem a gniewnie krzyknął setnik, ażeby się rozbierał. Mładanowicz wstał z przyzby blady, oparł nogę o Gontowego konia i podał Kozakowi but do zdjęcia. Miał na sobie żupan peruwianowy na białym tle z zielonymi kwiatami, kontusz sukienny popielaty, pas turecki w karpią łuskę haftowany, białą aksamitną konfederatkę drobnym krymskim barankiem sut bramowaną. Kozak, zdjąwszy but, zerwał konfederatkę z głowy Mładanowicza, na swoją włożył, a własny kapszukowaty jołom wcisnął na głowę gubernatora. Gonta gniewnym głosem znowu powtórzył pytanie o „hroszi”. Pawluś, przeczuwając czym się to zakończyć może, rzucił się do nóg Gonty w milczeniu. Gonta zrozumiał o co chodzi i kazał odprowadzić jego w inną stronę, ażeby na męczenie i śmierć ojca nie patrzył. Dał mu do obrony Kozaka imieniem Szyło, który go zaprowadził do ratusza i tam siedzieć kazał w tym miejscu, gdzie składano zrabowane rzeczy. Na jednej kupie leżały żydowskie spódnice, na drugiej złoto i srebro, na innej ogromne stosy miedzi. Jedni przynosili zrabowane rzeczy, inni wdziewali na siebie po pięć i sześć kontuszów, kilkoma robronami konie nakrywali. Gdy jedni znosili rzeczy i ubierali się, inni odbywali polowanie na ludzi, strzelając do nich z pistoletów, biorąc na spisy lub zarzynając nożami. Ten i ów przyskakiwał do Pawlusia, aby go zamordować, ale rozkaz Gonty powtarzany przez Szyłę, powstrzymywał ich. Do wtóru tym wszystkim scenom, na które patrzył, odzywały się działa.
Pawluś, przestraszony, prosić zaczął aby go zaprowadzono skąd przyszedł. Gdy wrócił przelękniony, Szyło pocieszał go, że będzie żyć sam i jeszcze jeden z obecnych — ten, kogo sobie wybierze. Gdy to usłyszano wszyscy poczęli wyciągać do Pawlusia ręce z wołaniem, ażeby ich wyprosił od śmierci. Pawluś wybrał Chmielewicza, profesora swego. Szyło zaraz obydwóch poprowadził do cerkwi, ażeby ochrzcić, tłumacząc że inaczej żyć nie mogą. Trzeba było przejść przez rynek zawalony trupami. Okna w domach były wybite, książki, piernaty powyrzucane, a pierze z rozprutych piernatów pokrywało trupy. Szli potrącając o nie lub przestępując, a kiedy się wzdrygali, przewodnik zachęcał ich tym że to „soromnyi tiła, ne prawosławnoj wiry”. Tu spotkał się z siostrą Weroniką. Chrzest ów miał się odbyć w cerkwi św. Michała przed zamkiem.
Gonta pragnął ochrzcić całą rodzinę Mładanowicza, pozostałą jeszcze przy życiu. Rodzina ta zgromadzona była we dworze. Posłał po nich pan setnik z poleceniem przyprowadzenia do tej samej cerkwi dla dokonania obrzędu prawosławnego chrztu. W gronie tych kobiet znajdowała się Konstancja Jankiewiczówna, siostra rodzona pierwszej żony Mładanowicza, Joanna Mładanowiczówna siostra jego, 16-letnia panienka, Dorota z Mładanowiczów Bendzińska, Weronika Mładanowiczówna, córka gubernatora 18 lat mająca, późniejsza Krebsowa, i wiele innych.
Gdy je pędzono do cerkwi, Konstancja Jankiewiczówna opierała się. Kozak asystujący jej powiedział, że trzeba „perechrestytysia na naszuju wiru”. Słowa te obudziły w niej żywą wiarę i zachęciły do męczeńskiego oporu. „Raz jestem chrzczoną — odpowiedziała — dwa razy chrzczona być nie mogę”. Hajdamaka nie bawił się w dogmaty; na dowód że ma rację, uderzył ją w twarz kilka razy. „Bij — rzekła — zasłużyłam za grzechy moje”. Opór Jankiewiczówny podniósł zapał religijny innych. Hajdamaka poleciał do Gonty i oświadczył mu, że jest jedna Lachówka, która wszystkich buntuje. Gonta wzburzony cały przypędził do zamku. Zastał ją modlącą się głośno: „Boże! Pozwól mi umrzeć w tej wierze, w jakiej urodziłam się!” Zbliżył się do niej gniewny i w łeb uderzył obuszkiem żelaznym. „Gińcie, zawołała, razem ze mną! Nie ma piękniejszej śmierci, jak umrzeć za wiarę!” Gonta drugi raz ją obuszkiem uderzył i skrwawił mocno. Padła twarzą ku ziemi; Gonta pogruchotał jej głowę własnoręcznie, a inny hajdamaka przybiegłszy rozciął jej głowę toporem na dwoje.
Przykład męczeńskiej prawie wytrwałości zachęcił do oporu inne, które wolały śmierć raczej niż profanowanie na sobie sakramentu chrztu. Zginęły równocześnie: Joanna Mładanowiczówna, Dorota Bendzińska i w. in. Do cerkwi powleczono tylko na pół żywą Weronikę Mładanowiczównę, pokrwawioną i pokaleczoną, gdzie zeszła się z bratem Pawlusiem i Chmielewiczem. Przed cerkwią czekał na ten dziwny orszak pop starzec siwy; stał na progu i łzy padały mu z oczu. Hajdamacy krzyknęli na niego, aby obrzędu chrztu dokonał. Przelękły zapytał: a gdzież kumowie? Kumami będą Gonta i Żeleźniak — odpowiedziano. Nie mógł się opierać; pokropił tylko przytomnych święconą wodą, odmówił modlitwy — i na tym poprzestał.
Chrzest innych odbywano z większą uroczystością: kładziono nagich do wanny, ustrzygano włosy i kazano wyklinać „lackuju wiru”. Po tym wszystkim kazano nowoochrzczonych odprowadzić do kordegardy — tej samej, z której zbóje uciekli do Żeleźniaka. Stamtąd nazajutrz kazał Gonta przyprowadzić wszystkich do domu Bohatego, a po kolei przed sobą i Żeleźniakiem stawać. Przyszła najpierwsza pani Obuchowa i otrzymała odpowiedź: „Budesz żyty”; potem Weronika Mładanowiczówna — „Budesz żyty”; następnie Pawluś — i ten usłyszał tę samą pocieszającą odpowiedź. Żeleźniak, głaskając go, dodał: „Moja wże detyna”. Na ostatku przyszła kolej na Chmielewicza; ten równie krótki, ale inny posłyszał wyrok: „Ne budesz żyty”. Wszyscy przytomni poczęli prosić, ale obydwaj bohaterowie chwili byli niewzruszeni. Wdała się z prośby Obuchowa — i zdołała uzyskać ułaskawienie; w ogóle piękny setnik humański tak był zawsze dla niej miękki, że to wszystkich uwagę na siebie zwracało. Gonta, wzruszony prośbami pułkownikowej, odpowiedział: „Będziesz żyć Chmielewiczu, ale zostaniesz diakiem w cerkwi Preczystej”.
Gdy z taką zimną krwią rozdawał śmierć i życie tym, z których łaski niedawno jeszcze korzystał, wyszedł z izby, nagle zbladł i stanął. Opodal, w kilka szeregów ułożone na ziemi, leżały malutkie dzieci, było ich może sześćdziesiąt — mówi naoczny świadek tej sceny. Wszystkie pomordowane i odepchnięte ze wzgardą, gdy prosiły o życie dla siebie lub dla rodziców. Czyjaś ręka, litościwa czy zbrodnicza, ściągnęła je razem i długie szeregi ułożyła. W zwierzęciu obudził się człowiek. Dzieci kazał uprzątnąć, a trupy w mieście pozbierać — ale trudno było rychło wypełnić ten rozkaz. Pawluś miał zawsze do obrony Kozaka Szyłę. Gdy Gonta, poruszony rzezią niewiniątek, odjechał z Żeleźniakiem, Pawluś z przydanym sobie Kozakiem poszedł na miasto. Niepokój go pędził z miejsca na miejsce. Gdy przez rynek przebiegał z Kozakiem, natrafił na trup ojca — i poznał go. Leżał odarty ze wszystkiego, w koszuli tylko, z głową całą i odkrytą; na gardle widać było cięcie noża jak gdyby kto nitką pociągnął. Gdy chciał przypatrzyć się do ojca, Szyło popchnął go i krzyknął ażeby się cofnął. Odstąpił i poszedł ku ratuszowi. Tam Turcy, których hajdamacy oszczędzali, z litości dawali mu po garści orzechów, fig, migdałów — tym się tylko żywił. Zasłonięty opieką Szyły chodził po mieście i do dworu przyszedł; tu go odnalazł Chmielewicz i jęli się razem do przyglądania papierów. Wybrali co ważniejsze listy; chociaż się Szyło zżymał, ale hajdamacy odebrali je po drodze i do pieca, w którym chleb się wypieka, wrzucili.
Równocześnie z tymi męczarniami, jakie przebyła rodzina Mładanowiczów, odbywały się saturnalia hajdamackie w całym mieście. Gdy rodziną gubernatora i najbliższym jego otoczeniem zajęli się sami hersztowie, nad innymi znęcali się setnicy i czerń. Z równym barbarzyństwem i dzikością, jakich widzieliśmy przykłady, mordowano duchowieństwo i Żydów. Z osobliwą zajadłością uderzono na duchowieństwo katolickie i unickie. Gdy tylko hajdamacy wpadli do miasta, Żeleźniak natychmiast kazał otoczyć strażą kościół farny, kaplicę bazyliańską i szkołę żydowską, do której tłumy tłoczyły się. Piękna cerkiew przy kolegium bazyliańskim także nie uszła zbrodniczej ręki. Do kościoła wpadł w czasie mszy jakiś hajdamaka, wstąpił na ambonę, począł lżyć wszystkich obecnych i wyśmiewać obrzędy religijne. Jednych obdzierano do naga — powiada współczesny pisarz — drugich siekierami rozcinano, trzecich rozstrzelano, innym nożami, dzidami, drągami śmierć zadawano, włóczono za włosy sędziwych starców, kobiety publicznie gwałcono, niemowlęta rozdzierano.
* * *
Trudno opisać dzikość, rozbudzoną chciwością, podniecaną ciemnotą religijną i wyuzdanie swawoli, nie krępowanej żadnym jasnym dążeniem politycznym. Przy takim rozpasaniu się namiętności wychodziła na jaw nie tylko zupełna niedojrzałość historyczna tłumów hajdamackich, żądnych krwi i złota, ale uderzało raczej upośledzenie moralne, gdy te tłumy nie zdołały wysunąć na czoło ani jednego rozumnego i świadomego celu przewodnika.
Opamiętanie przychodziło za późno i miało charakter otrzeźwienia. Jaki chaos panował w tych głowach, można powziąć pojęcie z tego co się wyrywało przez pijane usta. Jedni włócząc się po ulicach i mordując krzyczeli: „Ne choczymo szoby buła laszyna”, a drudzy odpowiadali „Nie masz laszyny, są tylko dziewczęta na żony”. Tak samo jak mordowali innych, mordowali się i lżyli siebie wzajemnie. Dzikie były, jak całe to społeczeństwo, sposoby poznawania „laszyny”. Kto nie umiał pacierza cerkiewnego, nie umiał żegnać się po grecku, nie mógł chłeptać gorzałki ciepłej z miodem, nalanej do miski, kto nie posiadał śniadej cery, czyli „prawosławnoho tiła”, uważany był za Lacha — i ginął.
Nie tylko szlachta, która się schroniła do Humania, księża, dzieci, kobiety, młodzież szkolna również padła ofiarą hajdamackiego barbarzyństwa. W szkołach bazyliańskich i innych było w Humaniu na on czas przeszło 400 młodzieży uczącej się. Gdy wszyscy, kto mógł, uciekać poczęli z południowo-wschodniej części Kijowszczyzny i chronić się do tej nieszczęsnej forteczki kresowej, młodzieży pozwolono rozjechać się do domu; przeszło 200 jednakże zostało w mieście, którzy z rozmaitych powodów nie mogli odjechać. Syn Gonty w wigilię dopiero podstąpienia pod Humań hajdamaków odjechał do domu. Ci wszyscy bądź zginęli marnie, bądź rozproszyli się po wsiach okolicznych, ratując życie. Tradycja miejscowa pokazuje dotąd studnię na rynku, tę samą z której wody wydobyć nie mogli, jako grób owej młodzieży bazyliańskiej. Ci, którzy uciekli, rzadko wracali do domu. Włócząc się po lasach i żywiąc się dzikimi jagodami i czereśniami, sami przychodzili do chłopów i pozostawali u nich jako pastuchy i parobcy, lękając się powrotu do domu, a może przekładając nędzne życie nad śmierć. Długo jeszcze po owej strasznej rzezi rodzice poszukiwali swoich dzieci a dzieci rodziców — nadaremnie.
Żydzi największą może ponieśli klęskę, bo dla nich żadnej litości nie miano. Była to walka w całym tego słowa znaczeniu rasowa, gdzie jedna rasa starała się drugą zniszczyć i wytępić doszczętnie. Takie zabarwienie miały rzezie Żydów. Z ust wszystkich mieszkańców miasta — mówi współczesny pamiętnikarz żydowski — słychać tylko jęki i łkania. Takiego strasznego i smutnego płaczu nikt nie słyszał od stworzenia świata. Tysiące Żydów zamordowano, a malutkie ich dzieci wiązano razem i rzucano na ulice pod kopyta końskie.
Trzy dni strasznych i trzy nocy trwała krwawa uczta hajdamacka; przez trzy dni wytaczano krew z ludzi, a gorzałkę i miody z piwnic — i upijano się nimi. Potem dopiero nastąpiła chwila może rozwagi i uspokojenia, może przestrachu przed własnymi czynami, — dość że gwałty zmniejszyły się.
(…)
Nastąpiły hulanki w obozie, na które watażkowie zapraszali niedobitków rodziny Mładanowicza. Kto tylko ocalał spoza rodziny, szedł na podarunki dla Moskalów, Zaporożców i zapewne Turków, których hajdamacy, jako związanych przymierzem z Rosją, oszczędzali. W ten sposób dostały się do rąk Moskali cztery siostry Lenartowicza, o którym bliższych wiadomości nie posiadamy, i cztery Żydówki; innych zabierali Zaporożcy. W Humaniu pozostali tyko jakaś pani Rzewuska, Obuchowa, Pawluś, Weronika i Chmielewicz, wszyscy mieszkali na przedmieściu Rakowce. Tu schroniła się także mamka z najmłodszym synem Mładanowicza Adasiem przy piersi. Rozbitki byli w ciągłej trwodze i niepewności życia, tylko jedna pani Obuchowa żyła zawsze na oczach wszystkich i „okazale” — jak mówi współczesny pamiętnikarz. Hajdamacy rozłożyli się obozem na równinie, niedaleko Grekowego Lasku, sprowadzili tam niedopite kufy miodu, wina i gorzałki i z całą lekkomyślnością barbarzyńców, nie dbających o jutro, rozpoczęli hulać. Co dzień wieczorem obowiązani byli wszyscy ocaleni być w obozie i tańcować. Do tego tańca przygrywała muzyka na trzech teorbanach, a Gonta z samą tylko panią Obuchową tańcował. Dzikie te asamble i tańce — mówi uczestnik — odbywały się o głodzie. Furaże dla żywienia zgrai hajdamackiej dostarczano z całej okolicy, a niezależnie od tego co wzięto w Humaniu, przywieziono 150 beczek wina, miodu i gorzałki. Było przy czym bale hajdamackie wyprawiać.
Większa część trupów pozostała w mieście nie pogrzebionych — jedni nie mieli czasu grzebać, drudzy uważali że zamordowani są niegodni spoczywania w ziemi. Co się dało, wrzucono do owej studni, o której już kilkakrotnie wspominaliśmy, reszta z tego co nie rozwlekły psy i zwierzęta, gniła na ulicach, zarażając powietrze. Już kilka dni trwała taka hajdamacka uczta w obozie, po której niedobitki z rodziny Mładanowiczów wracały do domu, w__ _niepewności co jutro będzie. Los ich miał się jednak wkrótce rozstrzygnąć. Pewnego dnia wszedł ktoś do izby w której mieszkali, i oświadczył że Gonta kazał wyprowadzić „dzieci komisarskie”. Na dziedzińcu ujrzano obu watażków na koniach, a dwóch starych włościan, schylało się do nóg jednego lub drugiego i całowali je. Była to gromada ositniańska i inne, które przyszły prosić Gontę o oddanie jej w opiekę dzieci Mładanowicza. Gonta zwrócił się do proszących z zapytaniem: „Czy chcecie mieć panów?” Odpowiedzieli mu na to, że komisarz traktował ich jak dzieci chcą jego dzieci wziąć za swoje. Gonta wobec tego faktu szlachetności, czuł się poniekąd upokorzony. „Ja nie odbieram — rzekł — od nich wsi ojcowskich, ale wy nie wykręcicie się od roboty na nich”. Zgodził się oddać włościanom w opiekę dzieci Mładanowicza, ale pierwej kazał napisać „ukaz”, mocą którego, oddając dzieci gromadzie w opiekę, czynił ją odpowiedzialną za najmniejszą krzywdę, wyrządzoną sierotom, grożąc łamaniem rąk i nóg, paleniem chałup i wsi całych wraz z ludźmi, którzy w nich będą. Przeczytano ten drakoński „ukaz”, gromada zaś ositniańska, a za nią inne, zgodziły się na to. „Bierzcie ich do licha!” — zawołał niecierpliwie Gonta.
Na drugi dzień zajechały podwody z Ositnej, a na nich Pawluś, Weronika i mamka z Adasiem odjechały. W Ositnej przebrano ich w chłopskie suknie, w nocy przechowywano w komyszach. Nad bezpieczeństwem ich czuwały także gromady kuźminogrobelska, szuszkowska, ositniańska i sienicka, powtarzając dzieciom że wszystkie te wsie są ich własnością, gdyż ojciec zapłacił już za nie połowę wartości, a drugą połowę oni sami zapłacić gotowi. Rozbitki z pogromu humańskiego spędzili tu dwa tygodnie. W kilka dni wszakże po przyjeździe ich do Ositnej, zdołał przemknąć się do nich w przebraniu Chmielewicz, który był także rodzajem rządcy w powyższych włościach i przyniósł im pocieszającą wiadomość o pogromie hajdamaków przez Kreczetnikowa.
Po usadowieniu się hajdamaków w obozie i balach przy teorbanach, rozpoczęto podział i sprzedaż zrabowanych rzeczy. Hajdamacy — powiada współczesny pamiętnikarz — na beczkach w Humaniu triumf odprawowali. W obozie, z sukien bławatów, futer, różnego odzienia i wszelkich innych sprzętów, kilkanaście dużych mogił ułożono, prócz pieniędzy i zegarków, których niemała była liczba. Srebra połamanego było sześć skrzyń. Żeleźniak, prócz innych drogich rzeczy, dostał trzy skrzynie ze srebrem, które, chociaż o wiele więcej były warte, sprzedał jakiemuś kupcowi do Kijowa za 10 tys. rubli. Resztę srebra i drogiej dobyczy dostał Gonta. Wszystko inne rozebrali między siebie łupieżcy. Złoto i srebro dzielili półmiskami i miednicą. Jedwabne materie rwali w kawały. Koni spędzono stada; powozy sprzedawano po rublu, szable i pałasze żołnierskie kupcy zagraniczni płacili po kilkadziesiąt groszy. W obozie kręciło się mnóstwo kupców moskiewskich, którzy kupowali wszystko za bezcen.
Śród takich hulanek i dzielenia się skrwawionymi szatami rozpoczęło się coś podobnego do organizacji. Z chaosu bezprawia i gwałtu poczęły się wynurzać jakieś pragnienia, będące następstwem niespodziewanego zwycięstwa i wzrostu potęgi hajdamackiej, skutkiem przyłączenia się Gonty. Już zwycięstwa Żeleźniaka, a raczej rzezie bezbronnych, nasuwały mu jakieś myśli, które można by uważać za tradycje Chmielnickiego. Idąc do Humania, już może po złączeniu się z Gontą, hajdamacy odgrażali się że całą Ukrainę odbiorą od Polski i wezmą Wołyń i Podole. Gdy się przeto krwawe orgie humańskie zakończyły, gdy już nie było nikogo do mordowania, hajdamacy zatoczyli tabor. Tu przy częstych i gęstych salwach armatnich i z rusznic obwołano hetmanem Maksyma Żeleźniaka, a pułkownikiem Gontę, obu zaś książętami. Żeleźniak dostał tytuł książęcia smilańskiego; Kozak Ułasenko ustanowiony rządcą Humańszczyzny. Niedługo wszakże rządził, bo zabrawszy pieniędze na Wołoszczyznę umknął.
Gromadzenie się pod sztandarem Żeleźniaka licznych, niezdolnych do niczego, oprócz rozboju i próżniactwa kup, stało się poniekąd ciężarem. Powtórzyło się teraz to samo co już za Chmielnickiego uniemożebniło prawidłową walkę i układy o jakiekolwiek prawa polityczne. Czerń rozhukana na swawoli i rabunku nie dawała się ująć w prawidłowe i dyscyplinarne kadry, gdyż wielu z nich nie umiało nawet używać broni. Dziś taka sama czerń, niesforna i hulaszcza, zaciążyła nad zwycięstwem watażków. Wszyscy próżniacy i zbóje, zbiegli poddani, gwałtem chcieli być zaliczeni do Kozaków. Główną władzę dzierżył nad „wojskiem” Żeleźniak, on też rozpoczął wydzielanie Kozaków od czerni chłopskiej. Część, którą przeważną ilość stanowili do niedawna Kozacy nadworni, nazwał wojskiem zaporoskim, a drugą część odesłał do domów. Ponieważ po wsiach nie było już „panów”, kazał im robić pańszczyznę na siebie, na wojsko, a dla pilnowania ustanowił osobnych komendantów, których obowiązkiem było gospodarstwo prowadzić, intraty zbierać a prowianty i furaże do wojska dostarczać. Gdy wieść o zwycięstwach bez bitew i wzmożeniu „wojska” rozchodziła się po kraju, z różnych najbliższych okolic Humania poczęli przychodzić przedstawiciele gromad z żądaniem „naczalstwa”, bo Lachów już nie było. Zeleźniak posyłał swoich ludzi i dawał im surowe „prikazy” jak się mają zachowywać i w jakich stosunkach być z nową władzą.
Po wypiciu wszystkich trunków zamierzano dopiero w dalszą podróż wyruszyć — na Wołyń i Polesie, znanymi drogami, bo stamtąd sam Gonta pochodził. Gwałtowność Żeleźniaka i zapalczywość nie znały umiarkowania; on był zwykłym watażką hajdamackim, który nabrał dopiero znaczenia po połączeniu się z Gontą. Coś mu może świtało w głowie, ale dzikość i chęć rabunku brały górę nad rozsądkiem. Inaczej działo się z Gontą. Wychowany w polskiej szkole wojskowej, obznajomiony trochę z maszyną państwową i jej rozmaitymi sprężynami, dał się wprawdzie unieść zapałowi triumfów hajdamackich, ale zmierzywszy głębię przepaści, zrozumiał niebezpieczeństwo i odgadł, że wyjść z niego niełatwo. Upojenie jego trwało niedługo. Popuściwszy wodze fantazji kozackiej, zahulawszy się do niepamięci, wytrzeźwiał nagle. Trwała ta szczęśliwość hajdamacka od św. Jana do Spasa. Przekonawszy się że nie z wojskiem zaporoskim ma do czynienia, ale tylko z włóczęgami zaporoskimi, pragnął wymknąć się i ratować własne życie, ale nie mógł. Spostrzegł, że był pilnowany. Ile razy wyszedł z namiotu, o północy czy przede dniem, towarzysze wychodzili także, i gdziekolwiek tylko obrócił się — szli za nim.
Wszystko to zapowiadało bardzo smutny i bliski koniec. Hajdamacy już nie ufali sami sobie. Jakoż istotnie cios na nich zbliżał się z tej właśnie strony, z której najmniej go się spodziewali.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…