Jesteśmy jak żołnierze, których głównodowodzący, ukochany wódz ogłosił nagle, że rezygnuje z przewodzenia armii. Nie, nie zamierza jej opuścić, ale oświadcza, że nie ma już siły prowadzić do boju naszych oddziałów. Absolutnie zaskoczeni nie wiemy, co myśleć o tej decyzji.
Dzieje się to, być może, na chwilę przed decydującą bitwą, w niezwykle trudnej sytuacji, po długiej, pełnej niepowodzeń kampanii, podczas której siły wroga zwiększyły się tak bardzo, że nasza armia na dobre utraciła zdolność do prowadzenia działań ofensywnych.
W oficjalnych ordonansach generałowie wciąż utrzymują, że strategia nakreślona przed laty przez połączone sztaby przyniesie całe pasmo sukcesów, jednak my, zwykli żołnierze, widzimy gołym okiem, jak straszliwie szeregi starych, wypróbowanych formacji przerzedziła plaga dezercji.
Widzimy nagminne porzucanie broni, widzimy całe oddziały przechodzące na stronę wroga, widzimy oficerów – ba, nawet generałów! – spiskujących z nieprzyjacielem lub otwarcie się buntujących. Wielu z nich twierdzi wręcz, że wcale nie ma żadnej wojny, a z najeźdźcami nie ma potrzeby walczyć, chyba, że w razie natarcia z ich strony.
Nie uchodzi przy tym naszej uwadze, że jawni agenci nieprzyjaciela w naszych szeregach nie ponoszą żadnych konsekwencji swej działalności.