„Cristiada” wzruszająca, piękna i… prawie prawdziwa
Posted by Marucha w dniu 2013-04-19 (Piątek)
„Cristiadę” Deana Wrighta obejrzałem, przed jej oficjalnym wejściem do dystrybucji, dwukrotnie i muszę od razu wyznać, że jest to film, do którego z pewnością będę pragnął wielokrotnie powracać (co wcale nie zdarza mi się często).
Pewne nierówności dramaturgiczne czy zmienność konwencji gatunkowych, na co – jak zauważyłem – grymaszą już niektórzy recenzenci, nie zmienia ogólnego wrażenia, że jest to obraz mocny, po wielokroć wstrząsający wręcz, zachwycający rozmachem scen batalistycznych, urodą plenerów, umiejętnym operowaniem kontrastami światła i mroku, starannością detalu kostiumów i rekwizytów – i oczywiście wybornym aktorstwem takich renomowanych gwiazd, jak Andy García (gen. Enrique Gorostieta), Eva Longoria (Tulita), Peter O’Toole (Padre Cristóbal), Eduardo Verástegui (Anacleto González Flores) czy Rubén Blades (Plutarco Elías Calles). Rewelacyjny jest także debiutant Maurizio Kuri, jako najmłodszy męczennik cristiady, 14-letni José Sánchez del Río. Jego Via Crucis po ziemi posypanej solą, którą musi przemierzać stopami obdartymi ze skóry, to scena dorównująca Pasji Mela Gibsona, i trudno powstrzymać łzy, oglądając męczeństwo tego dziecka i jego heroiczną wierność do końca.

Fot. FT Films
Uwagi, które tu poniżej kreślę, nie będą jednak klasyczną recenzją filmową – których z pewnością nie zabraknie, lecz dotyczącymi historyczno-ideowej warstwy przedstawionych zdarzeń spostrzeżeniami kogoś, kto akurat przestudiował źródłowo historię i problemy katolicyzmu meksykańskiego, zwłaszcza w wymiarze politycznym. Będą one przeto krytyczne, wskazujące niedostatki i dysonanse, co wszelako nie przeczy podniesionej wyżej wartości tego obrazu, i jako dzieła sztuki filmowej, i jako szlachetnej propaganda fide, dającej świadectwo heroizmowi katolików Meksyku, co przecież we współczesnym kinie stanowi rzadkość niesłychaną.
Chcę też od razu zaznaczyć, że nie jestem bynajmniej maniakiem „detalicznej” wierności historycznej, i jako generalne założenie przyjmuję stwierdzenie Arystotelesa, że poezja (a zatem każde dzieło sztuki, jak film fabularny) jest filozoficzniejsza od historii, bo interesuje ją nie jednostkowa prawdziwość opisu zdarzenia, lecz uogólniona prawda, albo inaczej mówiąc prawdopodobieństwo, czyli sens (także moralny) wynikający z tych zdarzeń. Nie będę więc ani wytykał takich nieścisłości, jak to że słynny El Catorce („Czternastka”), czyli Victoriano Ramírez, nie zginął na polu bitwy, tylko rozstrzelany przez swoich (wskutek fałszywego oskarżenia o zdradę przez reżimowego prowokatora), ani nie będę utyskiwał na wymyślenie fikcyjnej sceny spotkania na pustyni obu głównych protagonistów, czyli prezydenta Callesa i generalísimo Gorostiety. Taki zabieg, dramaturgicznie ciekawy, mógłby być też usprawiedliwiony, gdyby w ich rozmowie wypowiedziane zostały rzeczy prawdziwie ważkie, właśnie „filozoficznie prawdopodobne” – jak chociażby w tym potężnym agonie słownym, który stoczyli Hrabia Henryk i Pankracy w Nie-Boskiej komedii. Niestety, nic z tego: gen. Gorostieta wypowiada tam beznadziejne frazesy, godne lidera jakiejś „aksamitnej” czy „jaśminowej” rewolucji naszych czasów, mówiąc, że „powołamy demokratyczny rząd, który będzie respektował prawa obywateli”, natomiast Calles smędzi sentymentalnie, odwołując się do ich rzekomo dawnej przyjaźni i braterstwa broni. Jest to całkowita nieprawda: generałowie Calles i Gorostieta nigdy nie byli przyjaciółmi, ani w osobistym, ani w politycznym sensie, a w wojnie domowej (podczas Rewolucji Meksykańskiej 1910-1916) nigdy nie walczyli po tej samej stronie. Podkreśla się często, co jest oczywiście prawdą, że Gorostieta przeszedł wielką przemianę polityczną i duchową pod wpływem swoich pobożnych podwładnych, niemniej ewolucja ta nie zaczynała się z punktu aż tak odległego, jak by to mogło wynikać z rzekomej przyjaźni z Callesem.
Owszem, Gorostieta był liberałem, agnostykiem i masonem, ale nie rewolucjonistą. Podczas Rewolucji Meksykańskiej walczył przeciwko rewolucjonistom (obiektywnie rzecz biorąc był zatem „kontrrewolucjonistą”, acz naturalnie nie w integralnym sensie tego słowa), pod komendą – krótkotrwałego prezydenta-dyktatora w latach 1913-1914 – gen. Victoriana Huerty, który konsolidował wokół siebie umiarkowanych liberałów, wywodzących się z obozu byłego „wiecznego prezydenta” w latach 1877-1911, gen. Porfiria Diaza, za którego rządów Kościół nie był prześladowany, jak również niektóre środowiska katolickie. Po upadku zaś Huerty (pod naciskiem USA), latem 1914 roku, gen. Gorostieta wystąpił z armii federalnej i udał się na emigrację, na której przebywał aż do 1920 roku. W filmie pada wprawdzie wzmianka, że służył pod Huertą, ale przecież dla niezorientowanego w szczegółach historii Meksyku widza nic z tego nie wynika, natomiast jeśli uwzględnimy prawdziwe okoliczności, to fakt zwrócenia się do niego przez kierownictwo cywilne powstania z propozycją objęcia dowództwa nie jest aż tak szokujący, jak mogłoby się wydawać: wiedzieli oni bowiem dobrze, że ten wyjątkowo uzdolniony wojskowy nie jest wprawdzie katolikiem, ale nic nie łączyło go nigdy z antykatolickimi rewolucjonistami.
Przejdźmy jednak do kwestii zasadniczych, stawiając pytanie czy film Deana Wrighta w pełni odzwierciedla istotny sens ideowy i światopoglądowy zdarzeń, o których traktuje, oraz czy – przy niewątpliwej sympatii, z jaką prezentuje cristeros – daje integralnie katolickie naświetlenie sensu cristiady?
Wyjdźmy tu od samego początku filmu, który zaczyna się wyświetleniem tekstu informującego skrótowo o tym, że niepewne relacje pomiędzy rządem Meksyku a Kościołem katolickim pogorszyły się, kiedy prezydent Plutarco Elías Calles wydał restrykcyjne prawa antyklerykalne. Nie o skrótowość wszakże – oczywiście konieczną – tu chodzi, lecz o ów zdumiewający eufemizm kwitujący to, co działo się przed dojściem do władzy Callesa, czyli „niepewne relacje” (w wersji angielskiej filmu: the precarious relationship). W rzeczywistości, cały okres zarówno rewolucji, jak i jej „instytucjonalizacji” po uchwaleniu w 1917 roku nowej konstytucji, znaczony jest nie „niepewnością”, lecz fizyczną przemocą – mordami księży i świeckich katolików, wypędzaniem biskupów, zamachami bombowymi na świątynie oraz drakońskim ustawodawstwem antykatolickim (nieraz wręcz absurdalnym, jak „znoszenie konfesjonału i zakrystii, które są tak niebezpieczne jak dom publiczny”, albo zakaz całowania kapłanów rękę), najpierw samowolnie przez zwycięskich watażków i gubernatorów poszczególnych stanów, potem już na szczeblu federalnym i „konstytucyjnie”.
Cała różnica pomiędzy Callesem a jego poprzednikami, jak generałowie – prezydenci: Venustiano Carranza czy Álvaro Obregon, sprowadza się do tego, że tamci w pewnym momencie cofali się (z różnych, dość zawikłanych powodów, o których nie ma tu miejsca, by szerzej rozprawiać) przed ostatecznymi konsekwencjami, natomiast Calles poszedł o „jeden most dalej”, wprowadzając do kodeksu karnego przepisy wykonawcze do nie w pełni stosowanego dotąd prawa. Jak się okazało, było to pójście o jeden most za daleko, bo wywołało reakcję, której się wprawdzie spodziewał, a nawet ją prowokował, lecz rozwiniętą nie po jego myśli. Calles bowiem wprost i cynicznie zachęcał biskupów podczas ostatniej z nimi rozmowy do wywołania rebelii, jeśli chcą ustanowić rząd „zgodny z ich sposobem myślenia”, zaznaczając, że rząd jest na to doskonale przygotowany, nie przewidział jednak rozmiaru i siły oporu, jaki sprowokował.
Całe polityczne podłoże wojny wydanej przez meksykański rząd Kościołowi sprowadzone jest więc w filmie wyłącznie do cech osobowościowych jednego człowieka, który znalazł się na szczycie władzy, pogarszając dotychczasowe „niepewne relacje”. Ot, taki republikański Neron czy Dioklecjan, który przypadkiem „wtrynił się na tron” cezarów; historyczny incydent psychopaty u władzy, jakie się raz na jakiś czas zdarzają. Film nie zawiera nawet najmniejszej aluzji do ideologicznego oblicza ani samego Callesa, ani establishmentu rewolucyjnego państwa; ani razu nie padają w nim takie słowa, jak liberał, jakobin czy socjalista, a przecież tak właśnie określali się meksykańscy rewolucjoniści.
Jeszcze bardziej znamiennym przemilczeniem jest uniknięcie wskazania głównej nadrzędnej siły sprawczej wojny z Kościołem, czyli masonerii, do której należeli wszyscy bez wyjątku funkcjonariusze reżimu, która spajała wszystkie frakcje obozu rewolucyjnego – od liberałów, poprzez jakobinów i socjalistów (jak sam Calles – założyciel i przywódca Partii Pracujących), aż po elementy wprost bolszewizujące – i która wreszcie, co najważniejsze, zupełnie nie ukrywała swojego autorstwa programu zniszczenia Kościoła, jawnie się tym chlubiąc.
Zastanawiam się więc, jakie skojarzenia może mieć przeciętny widz, nieorientujący się zupełnie w meandrach ideologicznych tej epoki, który widzi na ekranie (zresztą zgodnie z prawdą) bestialstwo uzbrojonych żołnierzy armii regularnej? Obawiam się, że może albo – odpowiednio już „wytresowany” – samodzielnie, albo korzystając z podpowiedzi mediów (skoro już nie dało się zapobiec dystrybucji filmu), skojarzyć to z jakąś bliżej nieokreśloną „dyktaturą wojskową”. A przecież tresura współczesnych społeczeństwa polega między innymi na nieustannym wbijaniu do głów odruchu kojarzenia takich dyktatur z „prawicą” i w ogóle z identyfikowaniem politycznego dobra zła z dychotomią półgłówków: „zła” dyktatura/autorytaryzm – „dobra” demokracja.
Nie mając zatem rzetelnej informacji o ideologii rewolucjonistów meksykańskich (którzy byli właśnie demokratami „całą gębą”, wyznawcami „dogmatu” o suwerenności ludu), widz taki może sobie wytworzyć obraz siepaczy Callesa jako poprzedników – temat modny ostatnio – argentyńskiej junty wojskowej, „prześladującej lewicowych księży, występujących w obronie ludu”.
Z prezentacją sylwetki Callesa wiąże się jeszcze jeden dysonans, wynikający, jak się zdaje, ze współczesnej obsesji na tle religijnego ekumenizmu czy wręcz synkretyzmu. Calles ogłaszając swoje decyzje wygraża jednocześnie katolickim księżom, protestanckim pastorom i żydowskim rabinom. Jest to całkowicie niezgodne z prawdą i nieprawdopodobne, albowiem sugeruje, że prześladowaniom w Meksyku podlegały na równi wszystkie wyznania.
Tymczasem, prawda przedstawia się zupełnie inaczej. Oczywiście, meksykańscy rewolucjoniści byli ateistami, wyznającymi „światopogląd naukowy”, już to w wersji pozytywistycznego scjentyzmu (będącego od czasów „restaurowania republiki” w 1867 roku półoficjalną „ideologią państwową”), już to marksistowskiej. Lecz w praktyce ich działania były wymierzone wyłącznie w Kościół katolicki. Stosunki reżimu z protestantami i żydami można określić wręcz jako obustronnie serdeczne. Już zresztą od XIX wieku wszystkie rządy liberalne otwierały na oścież drzwi do Meksyku przed protestanckimi „misjonarzami” z USA, słusznie upatrując w tym jedną ze ścieżek do dekatolicyzacji kraju. Pierwszy z rewolucyjnych prezydentów „konstytucyjnych” Carranza został nawet nagrodzony przez Związek Ewangelicki za „zasługi” w tym względzie.
Meksykańscy rewolucjoniści i masoni byli nieubłaganymi wrogami jednej konkretnej religii – katolickiej, nienawidząc w katolicyzmie tego wszystkiego, co specyficznie katolickie: powszechności, hierarchiczności, kapłaństwa, sakramentów, rzymskości (i w kontekście kulturowym stricte meksykańskim – hiszpańskości). Dochodził do tego bowiem u nich rys specyficznie „nacjonalistyczny” (w duchu nacjonalitaryzmu jakobińskiego): jak wynurzał się jeden z generałów Callesa pewnemu księdzu, „wasza sekta katolicka podobałaby mi się bardziej, gdyby była narodowa, czyli gdybyście to wy sami nominowali papieża, który byłby Meksykaninem. (…) Kler, zdrajca ojczyzny, zależy od zagranicznego przywódcy, wiecznie spiskującego dla sprowokowania zagranicznej interwencji dla zabezpieczenia swych dóbr i przywilejów. (…) Papież nie jest reprezentantem Boga. To inteligentny obcokrajowiec akumulujący bogactwa na spółkę z kilkoma eksploatującymi [kraj] mnichami, który wykorzystuje lud kretynów na korzyść zagranicznego kraju”.
Nie należy zapominać, że Calles próbował także dokonać schizmy w Kościele, patronując utworzeniu tzw. Katolickiego Apostolskiego Kościoła Meksykańskiego (sekta ta zresztą istnieje do dzisiaj), która jednak objęła tylko trzynastu księży. Taki sprotestantyzowany i „znacjonalizowany” pseudo-kościół, który wspierałby „postępowe reformy”, nie byłby wcale prześladowany, przynajmniej do czasu. Bogu zresztą należy dziękować, że rewolucyjny terror zaistniał parę dziesiątków lat wcześniej zanim w Hispanoameryce pojawiła się tzw. teologia wyzwolenia.
Innego rodzaju zastrzeżenia, lecz równie poważnej natury, musi budzić przedstawienie w filmie sylwetki jednego z głównych (i autentycznych) „bohaterów pozytywnych”, czyli bł. Anakleta Gonzaleza Floresa. To, że ta świetlana postać odmalowana jest wręcz „na kolanach” (a nawet, jak słychać, wpłynęła znacząco na odmianę życia odtwórcy jej roli, Edouarda Verástegui), nie zmienia faktu interpretacyjnego fałszu. Anacleto González Flores – wybitny intelektualista i sprawny organizator zarazem, założyciel Zjednoczenia Ludowego w stanie Jalisco, autor strategii bojkotu ekonomicznego reżimu, ale również drugi szef polityczny powstania – zaprezentowany został w filmie jako ideologiczny pacyfista, programowo przeciwny walce zbrojnej. Mówi on: „musimy znaleźć pokojowe rozwiązanie, nie będziemy walczyć”, a już po jego śmierci jedna z bohaterek należących do wspomagających cristeros Brygad św. Joanny d’Arc (nazwa ta, notabene, nie pada w filmie) wypowiada jeden z najgłupszych i najbardziej stereotypowych frazesów pacyfistycznych: „Anacleto miał rację, przemoc prowadzi donikąd”.
Jest to oczywista bzdura, bo przemoc, jako akt, wywołuje jakiś skutek w bycie, do czegoś więc prowadzić zawsze musi. U podstaw tej interpretacji leży bez wątpienia autorytet naukowego konsultanta filmu, którym był prof. Jean Meyer. Ów francuskiego pochodzenia, lecz związany z Meksykiem, historyk jest bez wątpienia wybitnym uczonym, bodaj najlepszym znawcą historii Kościoła w tym kraju, ale ma również swoje osobiste poglądy, które w wypadku bł. Anakleta wyraził w biografii zatytułowanej znamiennie: „człowiek, który chciał być meksykańskim Gandhim”. Błąd jego interpretacji polega na wyciągnięciu fałszywych konkluzji z prawdziwego faktu, tj. stosowania taktyki oporu cywilnego dopóki istnieje nadzieja, że może on przynieść pozytywne rezultaty. Ale pokojowy opór (resistencia pacífica) przeciwko opresorom Kościoła, który wybrał zrazu i organizował Anacleto, nie miał nic wspólnego z ideologią pacyfistyczną, lecz wypływał z nauki moralnej Kościoła, która w walce z tyranią nakazuje wypróbować najpierw wszystkie środki pokojowe (i legalne). Jako doskonały znawca tomizmu González Flores kierował się także wskazówkami Akwinaty, który uczył, że opór czynny jest moralnie dozwolony wówczas, kiedy odpowiedzialność za jego skutki weźmie jakiś autorytet publiczny i kiedy roztropna analiza sytuacji wskaże realne szanse powodzenia takiego oporu. Dopóki, wobec dysproporcji sił, takiej szansy nie widział, powstrzymywał wybuch powstania, lecz kiedy ono i tak spontanicznie wybuchło, i kiedy biskupi dali na nie, acz w ostrożny i warunkowy sposób, przyzwolenie, Anacleto nie wahał się przystąpić do niego i stanąć na jego czele.
Porównywanie go z indyjskim fakirem z kozą i kołowrotkiem jest więc po prostu obraźliwe dla tego ortodoksyjnego katolika, będącego prawdziwym żołnierzem Kościoła Wojującego, którego pisma (na czele z Plebiscytem męczenników) także dowodzą, że był człowiekiem walki z szatańską trójcą, jak pisał, wrogów katolicyzmu: protestantyzmem, masonerią i rewolucją.
Można mieć także za złe twórcom filmu, że zdecydowali się tak bardzo „skompresować” przebieg męczeńskiej śmierci bł. Anakleta. W filmie zostaje on aresztowany nocą w domu, gdzie się ukrywa, i wyprowadzony na patio, gdzie znienacka jeden z tajniaków zadaje mu śmiertelne pchnięcie nożem. W rzeczywistości przewieziono go do garnizonu wojskowego, gdzie był najpierw torturowany, a jednym ze sposobów było jego biczowanie; dopiero po tym zadano mu cios bagnetem. Być może twórcy obawiali się podobnego zarzutu, co stawiany (w złej woli) Pasji Gibsona, o „nadmiar” unaocznionego okrucieństwa. Lecz przecież miałoby to głębokie uzasadnienie, albowiem tworzyłoby wspaniałą i wymowną sekwencję powtórzenia trzech etapów Męki Chrystusa: Biczowania, Drogi Krzyżowej (którą przechodzi mały José) i wreszcie Ukrzyżowania – w obrazie Golgoty powstańców powieszonych na słupach telegraficznych wzdłuż toru kolejowego.
Jednak najpoważniejsze ze wszystkich zastrzeżenie trzeba zgłosić wobec ostatniej sceny filmu, będącej przecież kodą zawierającą przesłanie twórców do widzów. Oto, z udekorowanego kościoła wychodzą odświętnie ubrane dzieci, zapewne po Pierwszej Komunii, i wyświetlany jest napis informujący, iż dzięki zawartym układom (arreglos) biskupów z rządem kościoły w całym Meksyku zostały otwarte, a następny napis, na obrazku w sepii, informuje o beatyfikacji męczenników przez Benedykta XVI w 2005 roku. Przesłanie to jest więc hiperoptymistyczne, i widz musi wyjść z kina z przekonaniem, że chociaż meksykańscy katolicy cierpieli strasznie, to jednak ofiara męczenników i bohaterstwo cristeros nie poszły na marne, bo wszystko skończyło się dobrze.
Niestety, ta wersja „ku pokrzepieniu serc” całkowicie rozmija się z prawdą. Niepodobna tutaj przedstawić wszystkich faktów i okoliczności twardo przeczących pozytywnej ocenie arreglos, które z Callesem zawarli (przy perfidnej „mediacji” ambasadora USA D.W. Morrowa) dwaj biskupi: Leopoldo Ruiz y Flores i Pascual Díaz y Barreto – wbrew stanowisku pozostałych członków Episkopatu, lecz mając pełnomocnictwa papieża Piusa XI – którzy zgodzili się na bezwartościowe ustne obietnice tyrana co do niestosowania „źle zrozumianych” przepisów prawa, zamiast zażądać przynajmniej rewizji najbardziej drakońskich przepisów konstytucji, a w swoim oportunizmie posunęli się do tego, że w wyborach prezydenckich poparli marionetkę Callesa, zmniejszając tym szanse na zwycięstwo konserwatywnego intelektualisty José Vasconcelosa, który zawarł pakt z cristeros.
W tym kontekście jest rzeczą dość znamienną dlaczego jedyną postacią zindywidualizowaną w pionie cywilno-politycznym powstania jest – obok Anacleta Gonzaleza Floresa – bł. Miguel Gómez Loza (to on w filmie składa gen. Gorostiecie propozycję objęcia dowództwa), postać zdecydowanie drugoplanowa, a nie któryś z dwu głównych liderów, którymi byli: autor Konstytucji cristeros – Miguel Palomar y Vizcarra (1880-1968) oraz charyzmatyczny szef Meksykańskiego Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej i autor manifestu powstańczego Do Narodu – René Capistrán Garza (1898-1974). Nietrudno się tego domyśleć, albowiem Palomar zdecydowanie potępił arreglos a później został politycznym przywódcą tzw. drugiej (la segunda)cristiady w latach 30., zaś Capistrán, znacznie później, stał się nawet jedną z głównych w Meksyku person symbolizujących opór przeciwko „rewolucji w tiarze i kapie”, i to w jego sedewakantystycznym odłamie (podobnie zresztą jak syn bł. Anakleta – Anacleto González Guerrero).
Nie to zatem jest nawet najważniejsze, że „zdradzeni o świcie” przez swoich pasterzy – a co więcej postawieni przez nich w sytuacji bez wyjścia, bo zagrożono im ekskomuniką w razie niezłożenia broni – cristeros natychmiast stali się ofiarami eksterminacji (zamordowano 500 dowódców i wydano dalszych 5000 wyroków śmierci). Gdyby bowiem Kościół meksykański rzeczywiście odzyskał trwałą i stabilną wolność, a nie tylko chwilową swobodę ściśle reglamentowanego kultu, można by twierdzić, że krew męczenników przyniosła owoce.
Jednakże, w dłuższej perspektywie sytuacja Kościoła i katolików uległa jeszcze większemu pogorszeniu, aniżeli przed wybuchem powstania. W latach 30. wszyscy biskupi zostali albo aresztowani albo wypędzeni z kraju; liczbę księży mogących „wykonywać zawód” ograniczono administracyjnie do 333 w całej federacji, a prezydent Abelardo L. Rodríguez groził, że wszystkie kościoły zostaną zamienione w szkoły i „warsztaty proletariackie”; w niektórych stanach kult katolicki został w ogóle zakazany i zastąpiony (jak w Tabasco, gdzie rządził osobisty „wróg Boga i alkoholu”, gubernator Tomás Garrido Canabal) oficjalnym kultem masońskim; bojówki „Czerwonych Koszul” mordowały bezkarnie księży i świeckich; rządy stanowe organizowały „kampanie defanatyzacyjne” i „chrzty socjalistyczne”, a co najważniejsze – do konstytucji wprowadzono w 1934 roku zapis o obowiązkowej „edukacji socjalistycznej” (czyli ateistycznej) na wszystkich szczeblach nauczania, łącznie z uniwersytetami.
Nie kto inny, jak współodpowiedzialny za arreglos bp Díaz (wówczas już arcybiskup – prymas Meksyku) dał najwymowniejsze świadectwo ich skutków, pisząc do papieża w 1935 roku: „Kościół meksykański umiera”. Elementarną wolność kultu przywrócono dopiero w 1938 roku – bez wątpienia pod naciskiem nowego potężnego ruchu oporu, tym razem znów cywilnego, katolików, jakim stał się Narodowy Związek Synarchistyczny; wkrótce także zaczęto stopniowo wycofywać się z „edukacji socjalistycznej”. Ale aż do 1992 roku Kościół nie posiadał w Meksyku osobowości prawnej, ani własności budynków kościelnych, zaś noszenie sutanny w miejscu publicznym wciąż pozostawało wykroczeniem, a kiedy tę osobowość uzyskał – to jako zwykłe „stowarzyszenie religijne”. Wprowadzona tym samym ścisła separacja państwa od Kościoła utrzymana została również w dwunastoletnim okresie (2000-2012) rządów chadecko-neoliberalnej PAN, a co więcej, dopiero teraz, w marcu 2012 roku, dopisano w konstytucji określenia „laicka” do definicji Republiki – i spotkało się to z aprobatą Episkopatu.
I w tym momencie należy podjąć pytanie postawione wyżej – o katolicką integralność obrazu Deana Wrighta? Może się ono komuś wydawać niestosowne, skoro prokatolicka wymowa tego dzieła jest oczywista i właśnie dlatego budzi ono taką wściekłość wpływowych dziś nieprzyjaciół Pana Boga. A jednak trzeba powiedzieć, że religijny sens cristiady został tu poddany dyskretnej i subtelnej na ogół obróbce w duchu „posoborowym” (acz mniej subtelną, być może nawet bezwiedną, deformacją jest ów oczywisty anachronizm, jakim jest przyjmowanie przez cristeros Ciała Pańskiego podczas mszy polowej na stojąco – rzecz zupełnie niemożliwa w tamtych czasach).
Można by powiedzieć, że przesłanie encykliki Quas primas o społecznym królowaniu Chrystusa – które wyznaczało sens cristiady – zostało tu przefiltrowane, a przez to zdeformowane, przez „ducha” deklaracji o wolności religijnej Dignitatis humanae. Cristeros nie walczyli jednak o to – a przynajmniej nie tylko o to – aby rząd zezwolił katolikom na wyznawanie ich wiary bez obawy prześladowań; nie walczyli o „rząd demokratyczny”, który zagwarantuje swobodę wyznawania religii, tym bardziej jakiejkolwiek – to była co najwyżej indywidualna pozycja gen. Gorostiety, cristero agnostico, który dopiero przechodził przemianę duchową w toku walki – lecz o rząd katolicki. Celem cristeros było zmiecenie z powierzchni ziemi bezbożnej, masońskiej tyranii i ponowne złożenie Meksyku pod stopy Chrystusa Króla, tak jak było za czasów kolonialnej Nowej Hiszpanii i jeszcze na początku niepodległego Meksyku, którego konstytucja stanowiła, że jego religią publiczną jest i będzie religia katolicka, apostolska i rzymska.
Jednoznacznie świadczy o tym Konstytucja Cristeros z 1 stycznia 1928 roku, w której pierwszym artykule „naród meksykański uznaje i składa hołd Bogu Wszechmogącemu i Najwyższemu Stwórcy Wszechświata” oraz postanawia, że najwyższą władzę w Meksyku będzie sprawował Chrystus Król. W obrazie Wrighta rozbrzmiewa nieustannie ów piękny okrzyk: ¡Viva Cristo Rey!, ale skoro nie artykułuje on owego celu, to traci swoją substancjalną treść; wyraża jedynie to, że Chrystus króluje w sercach powstańców, tymczasem oni bili się o to, aby On królował też w meksykańskim państwie, w jego ustawach i urzędach, w szkołach i we wszystkich aktach publicznego hołdu. I tego właśnie w filmie Deana Wrighta brakuje.
Jacek Bartyzel
Cristiada (For Greater Glory), prod. Meksyk, dystrybucja w Polsce FT Films. Reż. Dean Wright, scen. Michael James Love, zdj. Eduardo Martinez Solares, muz. James Horner, prod. Pablo Jose Barroso. Występują: Andy García, Eva Longoria, Eduardo Verastegui, Peter O’Toole, Mauricio Kuri, Oscar Isaac.
Komentarzy 17 do “„Cristiada” wzruszająca, piękna i… prawie prawdziwa”
Sorry, the comment form is closed at this time.
Brat Dioskur said
Wlasnie zmarl w Holandii emerytowany biskup Muskens.zwany „czerwonym biskupem”.Wyroznil sie m.i. postawieniem pod znakiem zapytania sensu celibatu….Nie byloby to warte zauwazenia gdyby nie drobny szczegol: w 94′ mianowal go nasza „santo subito”!Po przejsciu Muskensa na emeryture na jego miejsce Ratzinger powolal nielubianego v.Eijka,ktory od razu zrazil do siebie wszystkich zalecajac odmowe udzielania Sw.Sakramentu sodomitom deklarujacym pozycie w stadle.
RomanK said
Uwaga! Polska Cristiada!
Warszawa, 16 kwietnia 2013r
Jego Eminencja,
Kardynał Kazimierz Nycz,
Arcybiskup Metropolita Warszawski
Do wiadomości:
Jego Eminencja,
Abp Celestino Migliore
Nuncjusz Apostolski
Czcigodny Księże Kardynale,
Wydarzenia związane z abdykacją Benedykta XVI oraz wyborem na papieża, Franciszka i jego apel o większą solidarność wśród katolików, zmotywowały mnie by nie poddawać się w swoich przeciwnościach i zwrócić się do Eminencji o błogosławieństwo dla mnie i mojej rodziny oraz każde możliwe wsparcie. Przedkładam w dołączonym do niniejszego listu załączniku, własne doświadczenia, gorycz i poczucie opuszczenia. Szukałem zrozumienia u Biskupa Płockiego, w instytucjach związanych z Kościołem katolickim na terenie naszej Archidiecezji, czy u niektórych księży proboszczów w obrębie ich kanonicznej parafii. Spotkałem się z wyrachowaniem, a najczęściej z brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi.
Mam wrażenie, że nie jestem odosobnionym przypadkiem okazanego braku wrażliwości, i że wierni Kościoła w Polsce, zostają coraz bardziej pozostawiani przez swych pasterzy. Opuszczeni i wystawieni tym samym na pastwę finansowo-politycznym kombinatorom, skrywającym się pod maską walki o prawa człowieka, dobrobyt państwa i narodu, równouprawnienie kobiet, itp. Życzył bym sobie, by choć kapłani, którzy zajmują się nauką społeczną Kościoła, to pogłębiające się wyalienowanie duchowieństwa, w końcu dostrzegli.
Bo chyba nikt już nie zaprzeczy, że polska gościnność, umiłowanie wolności i słowiańska ufność; została podstępnie wykorzystana do narzucenia nam zdemoralizowanej kultury i grabieży wypracowanego przez powojenne pokolenie majątku narodowego. Jesteśmy przy tym skłócani przez polskojęzyczne ośrodki kształtowania opinii, i to zarówno pomiędzy sobą, jak i z naszymi sąsiadami; a szczególnie z narodami zza wschodniej granicy, które przecież włącznie z Rosją, zostały obrabowane przez ten sam międzynarodowy kapitał spekulacyjny i stojących za nim tych samych ludzi. Nadszedł czas, byśmy jako ludzie Kościoła, mężnie dali świadectwo wiary, demistyfikując antyludzki system i stojące za nim ośrodki.
Zażenowany jestem, iż to ja poruszam ten temat, a nie ktoś o utrwalonej pozycji społecznej, nienagannym wykształceniu klasycznym i nieskazitelnej szlachetności. Gdy jednak jako pojedyncza osoba, chcąc dać świadectwo prawdzie i sprawiedliwości, straciłem wszelkie dobra i stałem się bezsilny – ja , tak jak niegdyś, gdy ów tracący swe zbiory rolnik zwrócił się do premiera, pytam Księdza Kardynała – jak dalej żyć..? Jak żyć, by z jednej strony zachować posłuszeństwo dla Biskupa miejsca i erygowanego przez niego Kapłana w parafii, a z drugiej, widząc kapitulanctwo tych duchownych wobec osób wpływowych i władzy świeckiej – a tym samym pozostawianie samym sobie ludzi ubogich i krzywdzonych – nie zwątpić i nie okazać im pogardy, jako należnej współczesnym faryzeuszom…
A co można powiedzieć, gdy jakże często widzi się publicznie okazywane przez wielu kapłanów nieposłuszeństwo Papieżowi w takich kwestiach, jak posługa świeckich szafarzy i inne przejawy braku czci dla Komunii św., zanikanie krzyża na ołtarzu, czy lekceważenie przepisów liturgicznych; nie wspominając o trudnościach stwarzanych wobec wiernych, darzących szczególną miłością Mszę w rycie trydenckim. Jeszcze chwila, a w powszechnym odczuciu różnica pomiędzy naszym Kościołem, a protestanckim zborem, czy jakąś inną ludzką instytucją, stanie się niezauważalna…
Pytam Eminencję dalej; czy jest to godziwe i Boże, aby być posłusznym strukturom państwa polskiego? Można by tu przytoczyć wiele argumentów, ale nawet patrząc na to, co zrobiono z moją – tradycyjną i wielodzietną rodziną – rodzą się słuszne wątpliwości; czy to jeszcze państwo, czy już wyzuta ze sprawiedliwości zbójnicka banda i nieprzyjaciele Boga, człowieka i rodziny. Czy nasze państwo poprzez zbiór zasad współżycia społecznego, wielość przepisów, nakazów i zakazów, służy jeszcze swojemu Narodowi, czyjest już tylko ślepym wykonawcą nieokreślonej z imienia i nazwiska grupy, sprawującej ogólnoświatową władzę w nowym, faszystowskim porządku zniewolenia neokolonialnego..? A jeżeli tak jest – a osobiście skłaniam się ku temu – to czy katolik, który chce naśladować Chrystusa; nie naraża się na zaprzaństwo, godząc się na serwowane mu podstępnie globalne oszustwa, fałszowanie tradycyjnych pojęć, czy coraz bardziej zniewalając go przymusem prawnym..?!
W kontekście tak postrzeganej rzeczywistości, czy nasze posłuszeństwo wobec tej władzy, nie jest jedną wielką hipokryzją?! Czy nie pozbawiamy się godności dzieci Boga, drżąc ze strachu, przed marionetkową sitwą, która w swej masie politycznej i kadrach administrujących instytucjami, wydaje się być, li tylko najemnikiem tej nieokreślonej grupy. Bo cóż to za władza, która zrzeka się prawa do emisji pieniądza przez Naród, cedując to prawo w ręce lichwiarzy, którzy w każdej chwili i w każdym wybranym przez siebie miejscu na świecie, mogą wywołać dzięki temu sztuczny kryzys odbierając nam resztki własności…
Czy przez brak stanowiska Kościoła, pomimo konfliktu sumienia mam być posłusznym tej grupie jako władzy prawowitej, czy też Kościół powinien zrewidować swoje stanowisko – wyrzekając się niestety, otrzymywanych od tej grupy dóbr – i stwierdzić, że nasza pobłażliwość, to ciężki grzech przeciw sprawiedliwości i nie wolno się temu bezczynnie przyglądać. Wydaje mi się, że nie od dziś, Kościół to dostrzega, ale w moim odczuciu, w zbyt wielu przestrzeniach kierujemy się duchem tego świata. Dbanie o wizerunek medialny, zarządzania organizacyjne i finansowe na wzór międzynarodowych korporacji, reklamy na frontach świątyń i tablice z podziękowaniem za „unijne” pieniądze… Zostały chyba przekroczone granice tolerancji dla zła. Tak dalej postępując, nie czynimy Ziemi przyjaznej ludziom i poddanej Jezusowi Chrystusowi Królowi Wszechświata, ale oddajemy ją ze strachu w posiadanie diabłu(apokaliptycznej Bestii..?).
Znam dziesiątki osób, podobnie myślących do mnie. Jesteśmy tą sytuacją przerażeni, ale nie wątpimy w ostateczne zwycięstwo, tym bardziej, że jako Polacy, pokładamy niezachwianą nadzieję w Maryi, naszej Królowej. Wzbiera w nas gniew, ale przede wszystkim pragniemy dać świadectwo naszej wiary i przywiązania do Kościoła, choćby wmawiano nam, że trwamy w superstitio malefica („zbrodniczym przesądzie”), ściganym z mocy prawa i kosztowało by to, prześladowanie i krew. Proszę więc, aby Eminencja ex cathedra wyjaśnił nast. kwestie:
czy Kościół przyzwala na lichwę, a jeżeli nie, to jaką karę nakłada dla jej sprawców
jakie jest stanowisko Kościoła w sprawie obecnego systemu finansowego, szczególnie w przedmiocie dotyczącym kreowania dłużnych pieniędzy, które są emitowane przez banki, jako środki rozliczeniowe wymienialne na pieniądz
jakie jest stanowisko Kościoła, co do zasad i celów emisji pieniądza oraz prawa własności do nowo emitowanych środków płatniczych
jest rzeczą oczywistą, że wojna w Iraku i Afganistanie, w których uczestniczy(ło) Wojsko Polskie, nie jest obroną konieczną, lecz wojną niesprawiedliwą i zaborczą, prowadzoną w celu ustanowienia Nowego Porządku Świata. Jakie jest w tej kwestii stanowisko Kościoła.
Eminencjo,
Na nic się zda dalsze trwanie w kłamstwie. Tylko my, ludzie Kościoła, jesteśmy w stanie przywrócić pokój i obfitość dóbr dla każdego. Zarówno dla głodującej Afryki i innych państw trzeciego świata, jak i na naszym, ojczystym skrawku ziemi. Choć możnym tego świata, wydawać się może, że już tylko krok dzieli ich, od zapanowania nad nami, to światem, tak naprawdę rządzi idea i tylko idea, oparta na Drodze, Prawdzie i Życiu, może ten świat ocalić – to cytowane z pamięci słowa bp. Stanisława Wielgusa, wygłoszone w kilka miesięcy po nominacji na biskupa płockiego, w Warszawie. Ten biskup, zapłacił straszliwą cenę, za swą bezkompromisowość, i to jeszcze, jak na ironię odsądzony od czci, przez środowiska mieniące się jako ultrakatolickie.
By jednak ten świat ocalić, nie widać innej drogi, niż powrót do prawdziwości naszej wiary w życiu społecznym. Wmawianie nam, że mamy wpływ na bieżącą politykę i zachęta do uczestnictwa pod karą grzechu w powszechnych wyborach, może okazać się namawianiem do złego. Dopóki nie nazwiemy po imieniu i nie zechcemy zmienić całego zatrutego krwiobiegu, jakim jest lichwiarski system ekonomiczny, wszelka przejawiana aktywność polityczna, kończy się na… współpracy ze zbrodniczym systemem.
Potrzeba odwagi Kościoła, by zwolnić nasze sumienia z obowiązku uznawania zasadności spłaty zadłużenia w wymiarze narodowym, jak i w ogromnej większości, indywidualnym.Pętla tego zadłużenia, jest bowiem długiem rzekomym. Dług ten powstał na fundamencie diabolicznego podstępu i oszustwa finansistów, poprzez dublowanie przez bank prawa własności do tych samych pieniędzy wykreowanych na użytek wytwórcy. Pomimo nawet tak tragicznej sytuacji, Kościół ma wiele nie wykorzystywanych narzędzi, którymi mógłby wspierać wykluczane grupy społeczne, z których z niezrozumiałych dla mnie powodów nie korzysta.
Proszę Eminencję, o każde możliwe wsparcie dla nas. Jako że nie mam stałego miejsca pobytu, pozostawiam do siebie kontakt mailowy i telefoniczny. Prowadzę również niewielki i dość skromny blog: rodowcy.pl; na którym w miarę możliwości, będę pisał i promował wszystkie poruszone w liście kwestie.
Marian Brudzyński
za, :
http://rodowcy.pl/zbliza-sie-polska-cristiada
marta15 said
teraz by nie bylo miejsca na Cristiade w zadnym kraju.
Wiekszosc katolikow to lemingi , pozbawione wiary, za to przesiaknete duchem tolerantyzmu, poli-poprawizmu I tumiwisi-zmu. Take cieple kluchy, dooopki wolowe, ktore mysle, ze gonitwa za rzeczami materialnym I tanimi przyjemnosciami powinna byc celem ich ziemskiego zycia. I tak tyraja o d switu do noc,y zeby choc jeden computer, jedna kiecke, jeden mebel, czy I-phone wiecej kupic, bo od tego przeciez zalezy ich szczescie wieczne.
Trad duszy, czyli ignorancja, dopadla wiekszosc letnich katolikow I powoli zjada ich serca, intelekt I sumienia. Z takich latwo jest potem zrobic czy ich przerobic na pozytecznych idiotow , kotrzy mniej lub bardziej swiaodmie sluza Zlu, wpieraja to Zlo, mimo ze niby tego nie chca
. Te miliardypozytecznych idiotow ida prosta droga do bram piekiel, bo za letniosc, ignorancje , tchorzostow I lenistwo w sprawach duchowych bedzie sroga zaplata.
marta15 said
Ameryka staje sie wrogim panstwem NIE tylko wobec reszty swiata, ale takze wobec swoich wlasnych obywateli.
Rzad w USA nie jest juz rzadem, ( o ile w ogole kedykowliek byl, ale przynajmniej takie kiedys sprawial pozory), majacym tzw dobro obywatela na sumieniu. Obecnie rzad US ma dobro niewielkiej grupy “wybrancow”/elity na celu
. A ta elita od lat wielu uparcie i konsekwentnie dazy do wprowadzenia Globalnej Tyranii zwanej NWO/ Rzadem Swiatowym.
Te starania zostaly juz poczynione na dlugo przed 1 wojna swiatowa, ktora zostala zreszta wywolana po to, by powoli zaczac przewroty w Europie ( rewolucja bolszewicka), Usa i na swiecie.
Po 1 wojne utworzono Ligie Narodow, ktora po 2 wojnie zostala przetworzona w ONZ/zalazek wladzy swiatowej.
Oczywscie nie nie musze nadmieniac, ze w tym wszystkim swoje brudne, krwawe, chciwe paluchy maczali (-ja) masoni/illuminati .
Ta organizacja ma w malym palcu obecny ,masonki Watykan ktory zamiast glosic Prawdziwa wiare stal sie tuba propagandowa ONZ i masonow i laczenie z nimi dazy do utworzenia NWO. Masoni Watykanu zostali oddelegowani do utworzenia jednej, globalnej , lucyferianskiej “religii”. Maja wypierac mozgi ludzi haslami rodem z diabolicznej rewolucji francuskiej typu: wolnosc, rownosc, barterstwo, godnosc czlowieka, solidarnosc oraz rodem z rewolucji bolszeiciej typu walka o pokoj i walka z bieda.
Jak te walki wyglady kazdy,, kto choc troche zna historie wie.
1/4 ludnosci Francji zaznala “braterstwa” pod gilotyna, a ponad 100 milionow ofiar rewolucji bolszewickiej zaznalo ich “walki z bieda i o pokoj” umierajac z zimna , glodu, wyczerpania gdzies w niewolniczych gulagach Syberii.
Ameryka staje sie powoli panstwem tyranii, panstwem Nerona i juz tylko chwila zanim zaczna krzyzowac tych co sie zaczna otwarcie sprzeciwiac. Kaganiec sie coraz bardzeij zaciesnia ,ale masonom/illuminati O TO CHODZI.
Oni daza do wywolania rozruchow i 3 wojny swiatowej ,bo ich glownym, satanstycznym celem jest rzez, mord, wojna i depopulacja. Sami pobudowali sobie bunkry/miasteczka gleboko w gorach w nadzieji, ze tam sie uchowaja jak przyjdzie taka potrzeba.
Zyjemy w apokaliptycznych czasach i warto pamietac ze niewazne czy zyje sie dlugo , wazne aby zyc dobrze, szlachetnie. Illuminati pojda w ogien piekielny i na wieki , bez konca beda zalosnie wyc
. My jestesmy tu tylko pielgrzymami w tej dolinie lez jaka jest padol ziemski, mamy go tylko tak przejsc aby doczekac wiecznej szczesliwosci.
Pamietajmy, nie tych mamy sie bac, ktorzy nasze cialo moga zabrac, ale tych co nasze dusze moga zgarnac.
marta15 said
tu artykul o tragicznej sytuacji w Syrii, a zwlaszcza uchodzcow Syryjskich.
Oczywscie ONZ udaje dobrego wujcia I dziala, jak zwykle, na dwie strony. Dajac kase i wsparcie dla „rebeliantow” syryjskich oraz najemnikow, i niby zajmujac sie pomoca dla Syrii. Czyli dwie pieczenie usmazone na jednym ogniu.
Masoni zadowoleni ze wszystko przebiega wedlug planu ,a publika swiatowa zyje zaczadzona w przeswiadczeniu, ze ONZ to dobra organizacja jest.
http://www.deliberation.info/syrias-civilian-suffering-western-imperialism-resorts-to-medieval-barbarity/
RomanK said
http://wzzw.wordpress.com/2013/03/25/gdzie-sa-agenci-wschodnioniemieckiej-stasi-%E2%98%9A-%E2%98%85/
akej said
Ten list powinni zaadresowac: Do wszystkich judeoarcybiskupow i judeobiskupow „polskiego” episkopatu!
antka kobity szwagra brat said
…ad2…
RYTUALNE MORDERSTWA I OFIARY Z DZIECI-CZASY
OBECNE (czV)
Click to access a-2376.pdf
RomanK said
http://www.gloria.tv/?media=430950
Griszka said
@8
Materiał „Gawronski o judeosatanizmie w Sejmie”.
Czy w 2;24 na tym nagraniu nie ma przypadkiem Krzysztofa Bęgowskiego, legitymującego się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Grodzka” ?
Może już fiksuje, ale …
RomanK said
pani Marto..pisze pani : teraz by nie bylo miejsca na Cristiade w zadnym kraju….
Zgadzam sie z pania!
Prosze zuwazyc, ze stanisci sie szybko ucza..oni zawuwazyli ze Wandea czy Critiada wybuchla wtedy kiedy rozpoczely sie przesladowania kleru..i to ostre..krwawe…i narod wystapil w obronie swoich ksiezy..naprawde swoich ksiezy bo tylko cio pozostali wierni i Bogu i Narodowi!
Reszta podpisala lojalki i sluzyla….dlatego dzis….przesladowania uderzaja w wiernych a w tym samym czasie kler glaszze sie przywilejami…i smaruje miodem….
prosze zauwazyc jakei korzysci:-)))) wysmarowanycm miodem,,zezra te same przesladowane mrowki..ktore glodzili:-)))
marta15 said
tu ciekawostka.
„..Byłem wczoraj w kinie na filmie „Cristiada”. Polowałem na ten film od pół roku. Ponieważ jego akcja dzieje się w Meksyku, chciałem iść do kina w Meksyku. Nie zdążyłem – ZOSTAL ZDJETY ZARAZ po premierze. Krąży teraz jedynie w pirackich kopiach podawanych z ręki do ręki. Władze Meksyku ZAKAZALY JEGO DYSTRYBUCJI. Jest to film groźny i dlatego wart zobaczenia !
W Polsce też trzeba się śpieszyć – film lada chwila zniknie i tu. Jest groźny także na terenie Europy.
Groźny dla europejskiej władzy, która robi tu i teraz to samo, co władze Meksyku robiły swoim obywatelom pawie sto lat temu….””
http://www.fronda.pl/a/cejrowski-o-crisiadzie-jest-to-film-grozny-i-dlatego-wart-zobaczenia,27658.html
czyli wyglada na to, ze ten film juz jest na ocenzurowanej liscie w Meksyku.
Niestety, juz nie ma takiego dostepu do bron,i jaki byl za czasow Cristiady. Ducha oporu takieg tez nie ma.
Wiekszosc „katulikuf” to takie cieple, wypelnione tolerantyzmem i poli-poprawizmem , kluchy, ktore tak naprawde to same nie wiedza w co i dlaczego wierza.
Za to duch szatansko-masonki silny jak wtedy. A nawet silniejszy.Znaczne silniejszy.
iw said
W Katowicach Cristiade wystawiono m.in w kinie Swiatowid(kino dla niszowych i ambitnych filmów) oraz w Heliosie, które to kino znajduje sie przy hotelu Cubus…W pierwsym przystępna cena biletu, spokój a i plakaty, W drugim procz dwa razy drozszych biletow, niekompetentna obsługa pana w kasie, który nie wiedział nawet jak długo film bedzie wyświetlany, nie mowiac o porze(co innego napisane na sronie internetowej kina a co innego rzeczywistość…Byłam w Swiatowidzie…Dla laika takiego jak ja, z historia Meksyku nieobeznanego zbytnio a nawet wcale, film był przede wszystkim niesamowitym przezyciem duchowym i, emocjonalnym…Mało powiedziane ze wyciskał z oczu łzy, ale nagromadził we mnie tak wielką doze emocji,( w paru momentach miałam ochote zapłakac na głos)ze po seansie emocje te w moim przypadku skończyły sie wręcz bólem fizycznym…Fim wart obejrzenia, ku pokrzepieniu serc? Moze.bardziej ku PORUSZENIU tychże,by nie pozostawały letnie!
iw said
w tym kinie Helios ani jednego plakatu z Cristiadą, jakby nie zalezało właściecielom kina na dysrybucji tegoż…
Krucjator said
Nie potrzebuję niejednoznacznych w wymowie ckliwych filmidełek, sprytnie przemycających masońskie hasełka i nic nie znaczące emocjonalne ogólniki jak „wolność” „równość” czy „braterstwo. Tym bardziej robionych za kapitał „nie mający narodowości” i tenże kapitał pomnażając. Bunt ekonomiczny to jedyna droga – a przy okazji piękne spełnienie chrześcijańskiej cnoty skromności i powściągliwości. Następne „krzewienie” wiary za 20,00zł w multikinie. Jakiś koszmar, naprawdę…
Marucha said
Re 15:
„Ckliwych”?
Czy my tak samo rozumiemy to słowo?
JO said
ad.15. Zgadzam sie z Panem!! Zero Tolerancji dla Klamstwa nawet takiego , ktore jest podane w postaci Cukierka. Ten Cukierek po wierzchu czekoladowy ma w srodku Zydowskie z Odbytnicy jego Gowno.