„Życie należy wyprzedzać”
Posted by Marucha w dniu 2016-04-05 (Wtorek)
Wywiad z żyjącą legendą Bieszczadów, Lutkiem Pińczukiem. Tylko dla miłośników tamtych klimatów…
Admin
Wreszcie Cię dopadłam. Stale jesteś zajęty.
Pracy jest dużo. Zakopałem się. W lesie jest różnie. Bardzo często na połoninie śnieg leży do maja. Poczekaj muszę jeszcze zapalić mamie świeczkę…
Gdzie jest pochowana?
W Jugosławii, ale dzisiaj jest rocznica. Zmarła przed wyjazdem do Polski w 1946 roku. Miałem wtedy 8 lat. Było nas siedmioro. Tata opiekował się nami.
Byliście repatriantami?
Z pochodzenia jestem Polakiem, ale urodziłem się w Bośni. Tata dobrze prosperował. Miał młyn i tartak. Po wojnie komisariusze z Polski agitowali do powrotu. Pamiętam w transporcie zapatrzyłem się na króliczki i zaginąłem. Nie chciałem wracać, bo wiedziałem, że ojciec spuści mi lanie. Kolejarze jednak zauważyli szwendającego się po torach dzieciaka i odwieźli drezyną.
Przyjechaliście na ziemie odzyskane?
W okolice Bolesławca do Czernej. Zamieszkaliśmy razem z Niemcem. Tato z nim gospodarzył. Razem ciągnęli pług i sadzili ziemniaki. Pamiętam, jako gówniarz siadałem na wałku, a oni wałowali. Po kilku latach Niemiec wyjechał, więc pomagaliśmy ojcu. Całą podstawówkę przepracowałem. Dosiadało się konny wóz i w pole.
Jak długo mieszkałeś w Czernej?
Gdy skończyłem podstawówkę szukałem szkoły z internatem, aby móc coś systematycznie zjeść. W domu było biednie. Wybrałem Zawodową Szkołę Górnictwa Miedziowego w Bolesławcu. Starsi bracia ostrzegali, by mnie nie chwycili do wojska. Kopalnie węgla odraczały, więc wyjechałem na Śląsk. Przerażały mnie kopalnie. Górnicy wyjeżdżali na powierzchnię i tylko białka było im widać. Nie mogłem się przyzwyczaić. Podjąłem naukę w technikum dla pracujących, by trochę było lżej. Po 5 latach pracy w chorzowskiej kopalni „Prezydent” przeszedłem do rezerwy. Byłem wówczas bezpieczny. Mogłem przerwać pracę i wyjechać w wymarzone Bieszczady.
Ktoś Cię namówił?
Przeczytałem ogłoszenia w gazecie i natychmiast pojechałem na rekonesans. Trafiłem do przedsiębiorstwa „Las” w Dołżycy. Tam była sezonowa baza namiotowa. Dziennie trzeba było zebrać 5 kg jagód. Przynosiłem po 15. Zbierało się i piło” jabole”. W krótkim czasie zostałem przewodnikiem. Przydzielano mi ludzi. Robiłem rozpoznanie, gdzie jest jagoda schodząc całe połoniny. Jagód było w bród, tworzyły czarne dywany. Dochodziło do tego, że dziennie zbierałem po 70 kg. Pieniędzy miałem kupę. Kupiłem konia. W pierwszym kursie stratował mi 100 kg jagód. Nie wytrzymał tego, co sam znosiłem. Na drugi dzień już sobie poradził.
Zdecydowałeś się zostać?
W roku 1962 r. przyjechałem już na stałe. Kończyła się budowa Dużej Obwodnicy. W Berechach zaadoptowałem ziemiankę po wojsku. Wówczas zacząłem się interesować Chatką na Połoninie Wetlińskiej. Był to obiekt wybudowany w 1952 r. dla potrzeb wojskowych. Przez około 2 lata stacjonowali w niej harcerze z chorągwi krakowskiej. Obsługiwali pojedynczych turystów. W 1956 r. schronisko przeszło w posiadanie rzeszowskiego zarządu PTTK.
Rok 1963 był przełomowy w Twoim życiu.
Tak. Dogadałem się z prezesem okręgu PTTK Janem Kaliszem i dostałem pieniądze na remont Chatki. Dzisiaj, kiedy bym wiedział, co mnie tutaj czeka, to pewno bym się nie podjął. Wymieniałem ściany, podłogi, bo wszystko było zgniłe. 110 tys, jakie otrzymałem na remont było za mało. Włożyłem swoje oszczędności. Doprowadziłem chatkę do zamieszkania i przyjmowania turystów. Mój koń Karo odegrał podstawową rolę. Wciągnął 100 ton materiałów budowlanych. Maksymalnie ładowałem na niego do 100 kg i 5 razy dziennie kursowaliśmy od przełęczy na połoninę. Potem Karo sobie brykał.
Czy o tym koniu Jan Michotek śpiewał ”Mam szałas na połoninie”?
Śmiech. Tak się złożyło. Karo to taki pogrubiony hucuł z Wetliny. Dusza koń. Nie zapomnę jak w maju sypnął śnieg. Skończyło się siano. Pomyślałem, że skoro cały czas pracowałem, pojadę w Polskę poznać okolice. Okulbaczyłem konia i pocwałowałem na Hulskie. Śnieg nadal walił. Gospodarze nie chcieli mi sprzedać siana. Zatrzymałem się na polanie po obozowisku baców. Psy szczekały. Nie mając wyjścia wygrzebałem wiązkę siana z ich zapasów. Rozpaliłem ognisko. Zjadłem. Koń chrupał siano. Zawiesiłem buty na kiju nad ogniem i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, buty skwierczały w ognisku. Obuwia u górali nie znalazłem, ale poratowałem się szmatami i owinąłem nogi. Wsadziłem w strzemiona i pocwałowałem do Ustrzyk Dolnych. Kiedy pani zobaczyła mnie w kamizelce z barana, z kufelkami przytroczonymi do paska i bez butów, zaczęła się odsuwać. Mówię „proszę się nie bać. Zapłacę”. Udało się kupić pionierki i objechałem Przemyśl, Jarosław i Rzeszów.
Byłeś już żonaty?
Urszulę dopadłem na Wołosatym. Przyjechała z Cieszyna. Chciała się przejechać na koniu. Wywiozłem ją pod samą Chatkę Wetlińską i tak została. Po miesiącu matka ją odszukała, ale w 1967 r. w USC w Cisnej powiedzieliśmy sobie sakramentalne TAK. Wesele odbyło się w chatce.
I byłoby bajkowo, gdyby nie kłopoty, jakie zaczęliście mieć po 5 latach ciężkiej pracy na połoninie?
W 1968 roku nastąpiła reorganizacja i zmieniła się struktura PTTK. Prezesa Kalisza zwolniono i nie mogłem się rozliczyć. Wypłat nie dostawałem. Wkurzyłem się, kiedy dowiedziałem się, że ogłoszono przetarg na prowadzenie schroniska. To był świński chwyt. Do przetargu nie przystąpiłem. Zrezygnowałem.
Nie było Ci żal?
Tu jest praca niewolnicza. Włożyłem całą krwawicę, ale skoro dla nich stałem się zerem, to przestało mnie to interesować. Z całym dobytkiem zeszliśmy na dół. Mieliśmy trzy konie i 4 krowy. Zatrzymaliśmy się w bacówce na Wołosatym. Zbliżał się listopad. Była to dla nas nerwowa sytuacja. Robiło się zimno. Żona była w ciąży. Nie mogła się tak poniewierać, więc wyjechała do babci do Cieszyna, a ja przeniosłem się do mojej piwniczki na Berehy. Jeździłem końmi do lasu i jakoś zimę przetrwałem. Na wiosnę 1969 r. urodziła się nam córeczka Sawa. Wówczas dojechałem do nich.
Co zrobiłeś z dobytkiem?
Kozę dałem pod opiekę koledze. I stała się tragedia. Zastrzelono mi ukochanego psa, a kobyła była bita do tego stopnia, że poroniła. Był to dla mnie wielki cios. Nie mogłem się pozbierać. Byki posprzedawałem. Przypiąłem 4 konie do dyszla, naładowałem siana i w drogę do Cieszyna.
„Jadą wozy kolorowe…” Tydzień jechałem. Stale policja mnie zatrzymywała. W Cieszynie najpierw rozwoziłem węgiel po mieście. Potem prowadziłem jazdę konną dla ludzi i kursowałem po wałach nadwiślańskich. Wszystko hulało. Kiedy policzono mi podatek, musiałem zaprzestać działalności. Żona się wkurzyła i sprzedała konia.
Jak sobie poradziłeś?
Bałem się otwierać następnej działalności, ale myślę zaryzykuję. Zrobiłem platformę. Urszula wymalowała konie. Powiesiłem tabliczki ” Od źródeł Wisły do źródeł Sanu” i miałem zamiar kursować beskidzkim szlakiem z turystami. Wszystko było przemyślane, ale zaczęły się trudności z zarejestrowaniem. „Komuna” piorun wie, co chciała od człowieka. W końcu zrezygnowałem i wróciłem w Bieszczady. Kiedy dotarłem do Wetliny pod bar Berdo, wszyscy się zbiegli. Karo wszedł do baru i wypiliśmy po” jabolu”
Z koniem?
Wozacy nalewali mu do kapelusza jak za dawnych czasów. Byliśmy stałymi bywalcami. Śmiech.
Ta atmosfera Cię uwiodła?
Nie byłem w stanie zostawić Bieszczadów. Miałem zobowiązania wobec urzędu skarbowego i rodziny, więc wziąłem się do roboty. Zacząłem prowadzić sklep PTTK z pamiątkami na Przełęczy Wyżnej. Handel się kręcił. Woziłem lody i pączki motorem bez hamulców. Kiedy jechałem w dół nadsłuchiwałem, czy coś nie jedzie, bo nie wiedziałem jak się ułożyć do zakrętu…
W interesach się polepszyło, ale z Urszulą nie wytrzymaliście próby czasu?
Zaczęło się sypać. Dzisiaj nie wiem, kto był winny? Z teściową miałem lepszy kontakt. Nawet jej chałupę w Bieszczadach wybudowałem. Córka przyjechała do mnie na wakacje. Remontowałem wówczas schronisko w Komańczy.
A kto się opiekował Sawą?
Moja narzeczona, Krystyna. To był taki kochany „kurczak”. Miała 19 lat, a ja powyżej 30 tu. Siedziałem z nią na wypale. Była zdecydowana na wszystko, ale mamusia mi ją zabrała. W 1974 r. objąłem camping w Ustrzykach Górnych. Tam poznałem Dorotkę. Krysia też ją znała. Kiedy odchodziła, płakała i prosiła, aby się mną opiekowała. Nie zawiodła. Opiekuje się mną do dzisiaj. Śmiech. Dorotka mnie ujęła swoją bystrością, pracowitością i solidnością.
Nie ciągnęło Cię na połoninę?
W latach 70-tych chatka podupadała. Po mnie było paru kierowników i wszyscy rezygnowali. Schronisko się waliło. Praktycznie było do skasowania. Z żoną utrzymywałem kontakt przyjacielski. Urszula chciała wziąć chatkę wraz ze swoim partnerem. Poszedłem do PTTK i zaproponowałem, aby objęła bacowanie. Zgodzili się. Pamiętam, kiedy ich prowadziłem. Nie wiedziałem jak ze „szwagrem” gadać. Taki mały i jeszcze się jąkał. Sprzętu nie mieli. Pomagałem im. Stale łapę trzymałem nad tym schroniskiem. Jakoś im szło. 13 lat gospodarowali. W końcu się poddali. W miłości szczęścia też nie zaznali. Tylko ludzie z silnym charakterem mogą przetrwać tak twarde warunki. Natura uczy człowieka. Trzeba te góry poznać. Góry hartują. Z początku też mi nie wychodziło. Tu nie ma odpoczynku. Należy pamiętać, że jutro może być gorzej. Trzeba umieć się zabezpieczać. Wiedzieć, z czym wyjść do przodu, z czym poczekać. Życie należy wyprzedzać.
Jak długo prowadziłeś camping w Ustrzykach Górnych?
Podobnie jak Urszula, prawie 13 lat. Byłbym pewnie dalej, ale bardzo szalała esbecja. Budzili w nocy. Sprawdzali książki meldunkowe. Miałem tego dosyć i wyniosłem się do Chatki.
W którym roku ponownie objąłeś chatkę?
W 1986 r. znowu byłem na Wetlińskiej. To była ruina. Dach się walił. Okna sparciałe. Włosy przymarzały do ściany. Przez małą szparkę wchodził śnieg i rano budziłaś się zasypana. Zrobiłem remont. Chatkę obłożyłem kamieniem, ale jaka buda była taka jest. Chyba w Polsce nie ma bardziej prymitywnego schroniska. Ten obiekt, nigdy nie był planowany na schronisko. Gdyby ono stało 200 metrów niżej, przy granicy lasu, już byłoby inaczej. Byłaby szansa na wodę i wiatr by tak nie hulał.
I tak radzicie sobie wyśmienicie.
Ze wszystkim sobie poradzimy, ale najtrudniej jest z turystami. Jak ludzie potrafią dokuczyć, to niewyobrażalne. W czasach gierkowskich przyjeżdżały wesołe autobusy. Nie było takich kłopotów jak dzisiaj. Były różne okresy. Przeżyliśmy manię flamastrowego pisania. Nie można było nadążyć ze zmywaniem ścian. Flamastry zmieniły się w komórki i słuchawki. Klepią w te klawiaturki i nic nie słyszą. A jeszcze te dopalacze. Szkoda, że harcerstwo zgasło, bo to była najlepsza szkoła życia.
Najgorsi są turyści nowobogaccy. Wszystko im się należy. Celowo napisałem „schronisko bez wody i prądu”, ale szydzą z tego. Kiedyś facet za ladę wstawił granat. Dorotka bardzo się wystraszyła. Teraz jak jest coś podejrzanego, zamyka się i patrzy, co robią koty. Jak nie są zdenerwowane, to znaczy, że jest w porządku. Śmiech.
Przez chatkę przewija się rocznie około 60 tyś turystów.
Może tak być. Dziennie przychodzi około 500. Lubię młodych, górskich turystów, trochę szpanujących na traperów. Biwakują po cichutku. Wyrabia się u nich żyłka prawdziwego turysty. Mogą wyrosnąć na wielkich podróżników, czy himalaistów.
Różni ludzie tu przychodzą. Bywali tu Jacek Klejf, Stan Borys, Lorenc, Bajor, Dajczak, czy Ostrowska. Najbardziej podobał mi się Jan Maria Rokita. Człowiek bardzo ciekawy. Był z kierowcą, ale to chyba była obstawa. Turyści go rozpoznali. Gadanina była długa. Napiliśmy się herbatki z rumem i zrobiło się późno. Zbierały się chmury. Jasiu uparł się zejść do Wetliny. Odradzałem. Nie posłuchał. W połowie drogi złapała ich siarczysta ulewa. Wrócili przemoczeni do suchej nitki. Okryłem ich suchymi kocami i sam zwiozłem na dół.
To miejsce pokochał również Wojtek Belon z Wolnej Grupy Bukowina. Wojtek znalazł się tu bardzo przypadkowo. Wrósł w to schronisko. Nawet wstąpił do GOPR-u. Trochę pracował, by nie być darmozjadem. Obserwował ludzi. Kiedy złapał temat, wyłączał się. Wchodził na górną pryczę i myśli przelewał na papier. Tak powstawały jego piosenki.
I słynny utwór Majster Bieda?
Z Władziem Nadoptą, bohaterem tej piosenki poznałem się na przełęczy. Przysiedliśmy w rowie. Miałem trochę słoniny. Władzio miał chleb i wino. Posililiśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Przyszedłem do schroniska i opowiadam. Wówczas Wojtek przetworzył tę opowieść na poezje. Nazwa jego zespołu też powstała na Połoninie Wetlińskiej. Tylko tych buków jest coraz mniej…
Odwiedzają Cię tu zwierzęta?
Spytaj niedźwiedzia jak się czuł, gdy go przestraszyłem. Był październik 1962 roku, zima -25 stopni. Spieszyłem się na Dzień Ratownika do Wetliny. Widzę skałka. Przeskoczyłem zaliczając dwa koziołki. Coś uciekło mi spod nóg w karłowate buczyny. Byłem przekonany, że to większy dzik. Pomyślałem – ” Ja ci tu pokażę”. I dawaj za nim. Odwrócił się i stanął na dwie łapy. Przyglądam się bliżej, niedźwiedź. Myślę, spokojnie. Jak się odwinąłem, to mało nóg nie pogubiłem. Na drugi dzień dowiedziałem się, że zabił jałówkę, a krowie wydarł wymię. Podejrzewam, że to ten sam, co stoi wypchany w ustrzyckim muzeum. Podobno ustrzelił go Jaroszewicz.
Legendy krążą o Twoim zaprzyjaźnionym jelonku.
Mam tu swojego jelenia, Filipa. Wcześniej jesienią przychodziła jego matka. Skubała soczystą trawkę. Później przyprowadziła małego. Teraz Filip przychodzi sam. Staje pod oknem, a nasza kotka Julka, wychodzi do niego i się wdzięczy.
Lutek, masz rekompensatę za Twoje trudy. Zostałeś odznaczony Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski.
Ach. Miałem parę poważnych odznaczeń. To jest rekompensata za to jak nieraz turyści sponiewierają człowieka. Miło, że ktoś umiał docenić. Jak odejdę na niebiańskie połoniny to wywieszą je wam na ścianie. Śmiech.
Jaka jest obecnie sytuacja chatki?
Chatka stoi na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Jest problem z własnością. PTTK nie wykupiło gruntu w odpowiednim czasie. Spór miedzy Parkiem, a PTTK ciągnie się ponad 16 lat. Stale nie ma decyzji, co do własności lokalu. Umowę mam przedłużoną i spokojnie mogę siedzieć, ale chciałbym podnieść standard. W pierwszej kolejności sanitariaty, kolektory prądotwórcze. Mógłbym to zrobić awansem, ale obawiam się, że jak pójdzie to w takim tempie, to może nie starczyć mi lat. Jedyne, co możemy zrobić, to tylko się napić. Zdrowie!!!
Dziękuję za rozmowę.
Inka Wieczeńska
http://kultura.wp.pl
Przypomniał mi się mój tekst sprzed 10 lat… https://marucha.wordpress.com/2006/09/12/moje-gory/
Admin
Komentarzy 10 do “„Życie należy wyprzedzać””
Sorry, the comment form is closed at this time.
NICK said
Adminie. Dlaczego mi to robisz?
Nie będę się roztkliwiał ale… .
Tu jest skrzyżowanie kultur. Słowiańskich i chrześcijańskich – tych dobrych. Są oczywiście domieszki złego. Obcego. Są domieszki obcego, dobrego, propolskiego. Nic to. Poza ludźmi, jakby lepszymi tutaj, niepowtarzalna natura.
A tu Berling. A tu Arłamów. A tu to a tu tamto… . Mam mętlik myśli i żal jakowyś.
Nie, nie stać mnie na oddanie tego czego słowo i tak nie powie.
Marucha said
Re 1:
Dlaczego to robię?
Z tęsknoty za górami, Panie NICK.
A na nieco wyższym poziomie świadomości – dla, bodaj chwilowego, oderwania się od naszej rzeczywistości codziennej, dla zapomnienia o polityce, partiach, mediach, bankach, żydach, uchodźcach, NATO, kurewstwie ogólnopolskim, ukropach, podatkach, Smoleńsku, Adolfinie, chemtrailsach, pedałach….
NICK said
No i co mam napisać? Gospodarzu? Pan wie. Co mam na myśli a co piszę.
Na niższym poziomie świadomości nie Naszej się obracamy… .
Oczywiście, trzeba się odrywać od plugastwa. Choćby do pszczółek. Ładnie mi przezimowały.
Życzę wytrwałości, zdrowia. Z Panem Bogiem.
P.S. Mam dokumentację zdjęciową, filmową i nawet jeden wywiad z Bieszczad. Dzisiaj to nie pora.
P.S.II. Najczęściej to obracam się na osi wyspa Wolin-Bieszczady. Wielokrotnie.
Boydar said
Okropnie to wszystko cudowne.
biscoter said
Często odnoszę wrażenie, że życie ludzi dawniej było dużo ciekawsze…
Moher49 said
Urodziłem się w dolinie Kalniczki – co spod stoków Chryszczatej wypływa. UPA już tam wtedy nie było. Wczesną młodość w tamtych górach spędziłem. Oczywiście jak każdy chłopak, pomagałem rodzicom w polu, w lesie. W wolnym czasie, którego prawie nie było, łowiłem w Kalniczce pstrągi, zbierałem rydze, tarninę, dereń, głóg, dziką różę, dziurawiec, laskowe orzechy. Bieszczady to niezapomniana, wspaniała szkoła życia. Potem wyjechałem w Polskę. Często w Bieszczady wracam, rodziców już nie ma, są groby na cmentarzach. Pstrągów w Kalniczce też już nie ma. Jestem w Polsce, ciągnie w Bieszczady, jestem w Bieszczadach ciągnie w Polskę. Mieć zdolność bilokacji to by było to.
Dzięki Gospodarzu za wszystkie artykuły, a za te o Karpatach szczególnie.
NC said
Spotkałem Lutka latem1963, albo 1964, , w jego ziemiance w Berehach Górnych. Chatka była wtedy w remoncie. Zimą 1966 spędziłem w niej kilka nocy. To są piękne miejsca, i Góry Skaliste nigdy mi ich nie zastąpią…
Boydar said
Ciekawsze … Panie Biscoter, czy ja wiem, powiedziałbym, że prawdziwsze. W sensie weryfikowalności. My dzisiaj pływamy trudno orzec w czym. Oni, wtedy, chodzili po ziemi, musieli. Aczkolwiek zauważyć należy, że w dzisiejszym pojęciu im bardziej taka np. gra RPG jest abstrakcyjna, tym ma więcej fanów. Czyli w sumie ciekawsza.
Marucha said
Re 7:
Ostatni raz widziałem go bodajże 2011, może 2012. Był w chatce na Połoninie Wetlińskiej. Trzymał się dobrze.
sniddy said
Panie Gajowy przeczytałem Pana artykuł sprzed lat i również naszła mnie pewna refleksja. Wyraził Pan życzenie, żeby jeszcze kiedyś dostać z zaświatów czasem przepustkę w Bieszczady. Wiele się zastanawiam jak to będzie po drugiej stronie – w Niebie (daj Boże żebym tam trafił). I czasem, będąc w takich jak Pan to opisuje miejscach i z takimi ludźmi nachodzi mnie myśl, że dla mnie niebo tak właśnie mogłoby wyglądać. To ten świat, tyle że czysty i nieskażony, to ludzie, tyle że święci, to praca – tyle że uczciwa i uczciwy wypoczynek. Nawet i pewien ból, który pozwala cieszyć się gdy jest zdrowie. To spokój i wolność Dziecka Bożego. Nie wiem czy trzeba mi czegoś więcej niż ten świat na którym żyję byleby panował na nim pokój i panowanie naszego Zbawiciela i ludzka dobroć promieniejąca od świętych mieszkańców. Wiadomo – musiałyby zapanować trochę inne zasady. Nieśmiertelność, pewnie brak dzieci. Właśnie – czy tam będą jakieś dzieci? Myślę, za to że tam też są łąki Panie Gajowy, jeszcze piękniejsze…