„Mein Kampf” nie jest bynajmniej książką tak złą, jak zwykło się to rytualnie twierdzić – w znaczeniu tak chaotyczną, bełkotliwą czy bez treści, które to cechy chętnie przypisują jej albo czytelnicy platoniczni, z zawartością samego dzieła bezpośrednio niezapoznani, albo ci znający faktycznie marne i pocięte tłumaczenie tłumaczenia „Mojej Walki” krążące po polskim bukinie w latach 90-tych, albo wreszcie ci, którzy uważają, że rytualne zaklęcie się na bezwartościowość pracy Hitlera pomoże osłonić się przed nieuchronnym w innym przypadku zarzutem kryptonazizmu.
Cóż, na tej samej zasadzie nie wolno wszak, jak wiadomo, nawet zasugerować, że Dolfi machał całkiem miłe dla oka pejzaże.