Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ks. Bronisław Bozowski, wskazując jednocześnie, że te znaki należy próbować odczytywać. Na przykład na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, który przewielebny ks. prof. Wierzbicki, co prawda, dopiero po opuszczeniu tej uczelni, oskarża o „degenerację”, otwarte zostało niedawno Centrum Relacji Katolicko-Żydowskich, które ma „znajdować najlepsze sposoby rozmawiania o przeszłości”.
Czy to jest oznaka degeneracji tej uczelni, czy przeciwnie – oskarżanie jej o „degenerację” jest wprawdzie objawem degeneracji, ale nie uczelni, tylko przewielebnego księdza prof. Wierzbickiego, który tej chwili cierpliwie nie doczekał?
Okazuje się, że odczytywanie „znaków” wcale nie jest sprawą łatwą, zwłaszcza w sytuacji, gdy jeden znak koliduje z drugim, albo nawet z wieloma innymi. Weźmy inny przykład. W dniach ostatnich ogłoszony został nowy „program duszpasterski” pod hasłem „Wierzę w Kościół Chrystusowy”. To oczywiście bardzo ładnie, ale z drugiej strony, jakże tak wierzyć bez zastrzeżeń, kiedy prawie 30 lat temu ogłoszono, że w przeszłości zdarzały się w Kościele „niewłaściwe interpretacje Ewangelii”, które nie podobały się Żydom?
Skoro takie rzeczy zdarzały się „w przeszłości”, to któż nam zaręczy, że aktualne „interpretacje”, wykoncypowane w ramach sławnego „dialogu z judaizmem”, są już absolutnie właściwe?
Wreszcie słyszeliśmy, że chrześcijaństwa nie da się zrozumieć bez judaizmu. Skoro tak, to może praktyczniej byłoby od razu uwierzyć w judaizm, bez zawracania sobie głowy mozolnym przebijaniem się do niego przez gąszcz chrześcijański? Okazuje się, że i wierzyć ciężko i nie wierzyć.
Tym bardziej, że taki na przykład pan Stanisław Obirek, w swoim czasie ojciec jezuita, z prawdziwą zapamiętałością, podobną do tej, jaką nieboszczyk Jacek Kuroń wykazywał do wódki, demaskuje „Kościół Chrystusowy”, a specjalnie – Jana Pawła II – jakby zazdrościł mu kanonizacji. Coś może być na rzeczy, bo ileż atramentu wypisano na temat panującej u nas bezinteresownej zawiści, kiedy to szewc zazdrości kanonikowi, że został prałatem?
W przypadku pana Stanisława Obirka rzecz może być jeszcze bardziej skomplikowana, również od strony metafizycznej. Chodzi mi konkretnie o ewangeliczną przypowieść, jak to zły duch błąka się po „miejscach bezwodnych”, żeby potem jeszcze raz wpakować się do jakiegoś grzesznika w towarzystwie siedmiu duchów jeszcze gorszych od siebie. Pan Obirek w swojej wędrówce siedmiu złych duchów chyba jeszcze nie napotkał, bo na razie kolaboruje z jednym, który przybrał postać pana Artura Nowaka, co to zasłynął z mondzie z tego, że w młodości był ofiarą aż dwóch księży-pedofilów. On przynajmniej ma jakiś motyw, zwłaszcza w sytuacji, gdy księża nie stanęli na wysokości zadania, a poza tym grozi mu kondemnatka, więc zapamiętałość w demaskowaniu Kościoła może być wstępem do orszaku męczenników, za którymi ujmują się najpiękniejsze damy naszego bantustanu.
Natomiast zapamiętałość pana Obirka w demaskowaniu coraz to nowych postaci Kościoła, jest bardziej zagadkowa. Tymczasem wspomniany program duszpasterski głosi, że „wszyscy” jesteśmy Kościołem. Hmmm. Z jednej strony chwalebnie by to świadczyło o bardzo modnej dzisiaj uniwersalności, ale z drugiej strony wiadomo, że jak ktoś chce bratać się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo.
Jak widzimy, również chwalebna uniwersalność ma swoje – jak powiedziałby Kukuniek – „plusy ujemne” – tym bardziej, że złe towarzystwo może okazać się kompanią tych siedmiu złych duchów, które – jak tak dalej pójdzie – mogą opętać pana Stanisława Obirka. Ciekawe, czy przed taką ewentualnością chroni apostazja, czy też przeciwnie – taki jeden z drugim apostata, na przykład pan Dawid Podsiadło, wprost się złym duchom nadstawia do przecwelowania. To bardzo ryzykowne, bo o ile wymolestowanie w młodości przez księdza jest dzisiaj biletem wstępu na salony, to ze złymi duchami może być trudniej tym bardziej, że wiara w nie jest w salonie niezbyt dobrze widziana.
Ale o ile modna w dzisiejszym demi-mondzie apostazja jest formą eskapizmu, w który uciekają co słabsze charaktery, czy głowy, to zastanawiające jest pragnienie melioracji Kościoła, realizowane w postaci happeningów, w jakich specjalizuje się pan Rafał Betlejewski.
W odróżnieniu od innego Rafała, który postawił na kobiecość i w którym, jako w Ninie Kukawskiej, upodobała sobie pani Krystyna Janda, pan Betlejewski aż tak daleko nie idzie; najwyżej wybranzluje się na klatce schodowej petersburskiego domu, w którym mieszkała Anna Politkowska – ale zasadniczo jest płci męskiej.
Lubi prowokować, chociaż pewnie nie zdaje sobie sprawy z ryzyka, o którym pisze w jednej ze swoich powieści Kurt Vonnegut. Przedstawia on historię przybysza z obcej planety, której mieszkańcy porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem pierdnięć i stepowania. Przybył on na Ziemię z misją przekazania ludzkości przesłania miłości i braterstwa, ale kiedy stanął przed grupką młodzieńców i popierdując i przytupując, chciał im to zaszczytne przesłanie przekazać, ci roztrzaskali mu głowę kijem bejsbolowym.
Nie słyszałem, by pan Betlejewski dokonał apostazji, ale jeśli nawet, to tym bardziej zaskakuje jego inicjatywa, by Sejm zakazał spowiadania dzieci. Zbiera on nawet podpisy pod stosowną petycją, czemu przyklaskuje Judenrat „Gazety Wyborczej”. Na poprzednim etapie Judenrat z Kościołem był za pan brat, jako, że wtedy Kościół wystawiał uznawane na Zachodzie certyfikaty przyzwoitości, które przekładały się na szmalec i inne udogodnienia. Kiedy jednak okazało się, że te certyfikaty już niepotrzebne, Judenrat wkroczył na nieubłagany grunt walki z „państwem wyznaniowym”.
Wracając do pana Betlejewskiego, to uważa on, iż spowiedź zadaje dzieciom niewypowiedziane katiusze, a przecież trzeba je chronić przez traumatycznymi przeżyciami. W sukurs przychodzi mu moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która takiej traumy doznała w wieku lat 14-tu, kiedy to spowiednik zapytał ją, czy już się bzykała. Ale przecież jeśli nawet, to w ostateczności mogła udzielić odpowiedzi wymijającej, a poza tym – od kiedy to dzieci powinny wstydzić się bzykania? Jeśli rodzice przesadnie chronią dzieci przez traumatycznymi przeżyciami, to wyrastają one potem na mazgajów, którzy nawet za potrzebą nie potrafią pójść bez pomocy psychologa.
W tej sytuacji można nabrać wątpliwości, czy panu Rafałowi naprawdę zależy na dobrostanie dzieci, czy też jest to kolejny jego happening, podobny do branzlowania się na klatce schodowej domu w Petersburgu. Tak czy owak, widzimy, ile trudności nastręcza proklamowany właśnie program duszpasterski, który kładzie nacisk na to, by Kościół był „otwarty”. Ale jeśli będzie otwarty, to nieuchronnie wtargną do niego świnie i co my wtedy z nimi zrobimy? Będziemy im rzucać perły?
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl