Dziennik gajowego Maruchy

"Blogi internetowe zagrażają demokracji" – Barack Obama

  • The rainbow symbolizes the Covenant with God, not sodomy Tęcza to symbol Przymierza z Bogiem, a nie sodomii


    Prócz wstrętu budzi jeszcze we mnie gniew fałszywy i nikczemny stosunek Żydów do zagadnień narodowych. Naród ten, narzekający na szowinizm innych ludów, jest sam najbardziej szowinistycznym narodem świata. Żydzi, którzy skarżą się na brak tolerancji u innych, są najmniej tolerancyjni. Naród, który krzyczy o nienawiści, jaką budzi, sam potrafi najsilniej nienawidzić.
    Antoni Słonimski, poeta żydowski

    Dla Polaków [śmierć] to była po prostu kwestia biologiczna, naturalna... śmierć, jak śmierć... A dla Żydów to była tragedia, to było dramatyczne doświadczenie, to była metafizyka, to było spotkanie z Najwyższym
    Prof. Barbara Engelking-Boni, kierownik Centrum Badań nad Zagładą Żydów, TVN 24 "Kropka nad i " 09.02.2011

    Państwo Polskie jest opanowane od wewnątrz przez groźną, obcą strukturę, która toczy go, niczym rak, niczym demon który opętał duszę człowieka. I choć na zewnatrz jest to z pozoru ten sam człowiek, po jego czynach widzimy, że kieruje nim jakaś ukryta siła.
    Z każdym dniem rośnie liczba tych, których musisz całować w dupę, aby nie być skazanym za zbrodnię nienawiści.
    Pod tą żółto-błękitną flagą maszerowali żołnierze UPA. To są kolory naszej wolności i niezależności.
    Petro Poroszenko, wpis na Twiterze z okazji Dnia Zwycięstwa, 22 sierpnia 2014
  • Kategorie

  • Archiwum artykułów

  • Kanały RSS na FeedBucket

    Artykuły
    Komentarze
    Po wejściu na żądaną stronę dobrze jest ją odświeżyć

  • Wyszukiwarka artykułów

  • Najnowsze komentarze

    Voodoosch o Najsmutniejsza historia, która…
    Liwiusz o Najsmutniejsza historia, która…
    Liwiusz o Pancernik „Potiomkin”, czyli p…
    chca zamordowac 8 ml… o Wolne tematy (28 – …
    Otwarte Drzwi o Wolne tematy (28 – …
    "Patrz jak nad jej w… o Wolne tematy (28 – …
    Marek o Czy Ukraińcy zaczną masowo wyj…
    CBA o Hydra podniosła łeb. Jak przez…
    Krzysztof M o Najsmutniejsza historia, która…
    pepi. o Wolne tematy (28 – …
    CBA o Wolne tematy (28 – …
    errorous o Model atomu Gryzińskiego – pro…
    nowacki nowack o Czy Ukraińcy zaczną masowo wyj…
    errorous o Najsmutniejsza historia, która…
    osoba prywatna o Wolne tematy (28 – …
  • Najnowsze artykuły

  • Najpopularniejsze wpisy

  • Wprowadź swój adres email

    Dołącz do 707 subskrybenta

Fenomen gówno wartych prac 23-09-2013

Posted by Marucha w dniu 2014-01-22 (Środa)

W 1930 r. John Maynard Keynes przewidywał, że do końca wieku technologia rozwinie się na tyle, że w krajach takich jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone nie będzie pracowało się więcej niż 15 godzin tygodniowo.

Nie ma podstaw, aby uważać, że Keynes się mylił. Biorąc pod uwagę dostępne technologie, opisana sytuacja jest możliwa; nie ma jednak miejsca, wręcz przeciwnie – „usprawnienia” mają służyć temu, żebyśmy pracowali jeszcze dłużej. Aby to osiągnąć, powstająca w ten sposób praca do wykonania powinna być, i faktycznie jest, bez sensu.

Ogromne rzesze ludzi, zarówno w Europie, jak i Ameryce Północnej, spędzają całe swoje pracownicze życie wykonując zadania, które, jak sami po cichu przyznają, nie muszą tak naprawdę być wykonane. Moralne i duchowe zniszczenia wywoływane przez taką pracę są większe, niż mogłoby się wydawać i, choć praktycznie nikt o tym głośno nie mówi, zostawiają bliznę na naszym zbiorowym jestestwie.

Dlaczego przewidziana przez Keynesa utopia – niecierpliwie wyczekiwana jeszcze w latach 60. – nie stała się rzeczywistością? Powszechnie przyjęta wersja jest taka, że nie wziął on pod uwagę ogromnego wzrostu siły konsumpcjonizmu. Mając możliwość wyboru pomiędzy mniejszą liczbą godzin pracy a większą liczbą przedmiotów i przyjemności, zgodnie wybraliśmy to drugie. To zgrabny moralitet, ale wystarczy chwila zastanowienia aby dojść do wniosku, że zawarty w nim obraz nie może być prawdziwy. Od lat 20. XX w. jesteśmy świadkami niewyczerpanej pomysłowości w tworzeniu nowych gałęzi gospodarki i przypisanych do nich etatów, lecz tylko nieliczne z nich mają cokolwiek wspólnego z produkcją czy dystrybucją sushi, iPhone’ów czy modnych butów.

Czym wobec tego są te nowe miejsca pracy? Niedawny raport porównujący zatrudnienie w USA pomiędzy 1910 a 2000 rokiem daje dość jasną odpowiedź na to pytanie (a zarazem na bliźniacze pytanie dotyczące Wielkiej Brytanii). Wraz z mijającym czasem liczba zatrudnionych w przemyśle, na roli, czy jako służba domowa, gwałtownie malała. W tym samym czasie liczba pracowników na stanowiskach specjalistycznych, menedżerskich, biurowych, sprzedażowych i usługowych wzrosła trzykrotnie, zwiększając swój udział z jednej czwartej do trzech czwartych całkowitego zatrudnienia. Innymi słowy, etaty produkcyjne, dokładnie tak jak przewidywano, zostały w dużym stopniu zastąpione pracą maszyn. Liczba tego rodzaju etatów nie stanowi już tak poważnego procentu w skali świata jak kiedyś, nawet jeśli uwzględnić eksploatowane ponad miarę masy w Indiach i Chinach.

Zamiast jednak dopuścić do tego, by czas pracy diametralnie się zmniejszył i uwolnił drzemiący w ludziach potencjał, umożliwiając im realizację własnych projektów, przyjemności, pomysłów i wizji, byliśmy świadkami rozdymania się nie tyle nawet sektora usług, co sektora administracyjnego, włącznie z powstawaniem coraz to nowych dziedzin gospodarki, jak usługi finansowe czy telemarketing, oraz bezprecedensową ekspansją branż takich jak prawo korporacyjne, zarządzanie edukacją, ochroną zdrowia oraz zasobami ludzkimi, public relations. Wspomniane wcześniej liczby nie uwzględniają wszystkich ludzi, których praca polega na zapewnieniu bezpieczeństwa, pomocy administracyjnej bądź technicznej dla wymienionych gałęzi gospodarki, tak samo jak całej masy zawodów pomocniczych (psi fryzjerzy, całonocni dostawcy pizzy), które istnieją tylko dlatego, że wszyscy inni są tak bardzo zajęci jakąś inną pracą.

To są właśnie zawody, które proponuję nazywać gówno wartymi.

Tak jakby ktoś wymyślał bezsensowne zadania tylko po to, aby każdy z nas miał się czym zająć. I właśnie tu pojawia się zagadka: oto ma miejsce dokładnie taka sytuacja, jaka w kapitalizmie nie powinna się wydarzyć. W niewydolnych krajach realnego socjalizmu, gdzie zatrudnienie traktowane było zarówno jako prawo, jak i święty obowiązek, system tworzył tak wiele etatów, jak tylko musiał (to dlatego w ZSRR potrzeba było trzech sprzedawców, aby sprzedać kawałek mięsa). Jest to jednak ten rodzaj problemu, który konkurencja rynkowa powinna była rozwiązać. Zgodnie z teorią ekonomii, ostatnią rzeczą, jaką nastawione na zysk przedsiębiorstwo będzie robić, jest wydawanie pieniędzy na pracowników, których tak naprawdę nie potrzebuje. A jednak, w jakiś dziwny sposób, dzieje się tak cały czas.

Gdy korporacje uruchamiają coraz to nowsze programy bezwzględnych i masowych zwolnień, dotykają one zawsze grupy, które faktycznie odpowiedzialne są za wytwarzanie, przemieszczanie, naprawianie czy choćby podtrzymywanie rzeczy w ruchu. Wskutek tajemniczej alchemii, której nikt nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, w tym samym czasie rośnie liczba ludzi opłacanych jedynie za przekładanie papierów; coraz więcej tego typu zatrudnionych, podobnie jak w Związku Radzieckim, formalnie pracuje 40 czy nawet 50 godzin tygodniowo, jednak efektywny czas ich pracy równa się co najwyżej 15 godzinom, dokładnie tak, jak przepowiedział to Keynes. Resztę ich czasu pochłania natomiast uczęszczanie bądź organizowanie seminariów motywacyjnych, aktualizacja profili na Facebooku czy ściąganie seriali.

Źródła problemu nie leżą w sferze ekonomii, lecz polityki i moralności. Klasa rządząca zorientowała się, że ludzie szczęśliwi, produktywni i mający masę wolnego czasu są dla niej śmiertelnym zagrożeniem (przypomnijcie sobie tylko, do czego doprowadziło zbliżenie się do takiego stanu rzeczy w latach 60. ubiegłego wieku). Z drugiej strony, poczucie, że praca jest wartością moralną samą w sobie i że każdy, kto nie chce przez większość czasu być podporządkowanym jakiemuś rodzajowi związanego z nią rygoru, nie zasługuje na cokolwiek – jest wyjątkowo dla owej klasy wygodne.

Gdy zastanawiałem się nad wyraźnie niekończącym się wzrostem liczby obowiązków administracyjnych w brytyjskiej edukacji wyższej, dotarło do mnie, że to może być jedna z urzeczywistnionych wersji piekła. Piekło jako zbiór jednostek, które spędzają większą część swojego czasu w pracy, na zadaniach, które ani lubią, ani są w nich dobre. Powiedzmy, że zostały zatrudnione, bo były świetnymi stolarzami, a po jakimś czasie odkryły, że oczekuje się od nich, aby przez większość czasu smażyły ryby. W dodatku zadanie, którym się zajmują, tak naprawdę nie musi być wykonywane – ostatecznie dość ograniczona liczba ryb musi zostać usmażona. Mimo to, wszyscy ci stolarze zostają tak mocno opętani przez podejrzenie, że niektórzy ich koledzy mogą spędzać trochę więcej czasu na stolarce, zamiast sumiennie obsmażać swój przydział, że zanim ktokolwiek się obejrzy, mamy warsztat wypełniony po brzegi źle przyrządzonymi rybami, ponieważ smażenie ryb to jedyne, czym wszyscy faktycznie się zajmują.

Sądzę, że to całkiem trafny opis dynamiki wartości moralnych w ramach współczesnej gospodarki.

*                             *                               *

Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że podobne opinie szybko napotkają obiekcje w rodzaju: A kim Ty niby jesteś, by mówić, które zawody czy miejsca pracy są naprawdę potrzebne? Co to w ogóle jest „potrzeba”? Jesteś profesorem antropologii kultury, to ma być potrzebny zawód? I z pewnością wielu czytelników tabloidów uzna etat, który zajmuję, za klasyczny przykład marnowania publicznych pieniędzy. I na pewnym poziomie będą to jak najbardziej trafne spostrzeżenia. Nie istnieje coś takiego, jak obiektywna miara społecznej przydatności.

Nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć komuś przekonanemu, że to, co robi, wnosi do świata istotną wartość, że tak naprawdę wcale tak nie jest. Ale co z ludźmi, którzy sami przekonani są o tym, że ich praca jest pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia? Nie tak dawno temu rozmawiałem z przyjacielem z czasów szkolnych, którego nie widziałem, odkąd skończyliśmy 12 lat. Byłem zdumiony dowiedziawszy się, że w międzyczasie został on wpierw poetą, a potem frontmanem rockowej kapeli. Słyszałem nawet kilkakrotnie jego piosenki w radio, nie mając świadomości, że śpiewa je ktoś, kogo znam. Facet był świetny, a do tego pomysłowy i oryginalny. Jego twórczość niewątpliwie wzbogacała i inspirowała wiele ludzkich istnień na całym świecie. Jednak po kilku gorzej sprzedających się albumach kontrakt został zerwany, a on sam, obciążony zobowiązaniami finansowymi i małym dzieckiem, dokonał jak sam to ujął, wyboru niemal domyślnego dla ludzi żyjących bez celu: zaczął studiować prawo. Dziś jest prawnikiem w jednej z czołowych nowojorskich firm i nie miał najmniejszych oporów, by oświadczyć mi, że uważa swoją pracę za kompletnie bez znaczenia, nie wnoszącą absolutnie niczego oraz że jego zawód tak naprawdę w ogóle nie powinien istnieć.

Jest wiele pytań, które można zadać w takiej sytuacji, zaczynając od tego, co mówi o naszym społeczeństwie fakt, że generuje ono wybitnie niskie zapotrzebowanie na utalentowanych poetów i muzyków, ale za to nieskończone na prawników korporacyjnych? (Odpowiedź: gdy 1% populacji rozporządza większością bogactwa, to co nazywamy „rynkiem” odzwierciedla to, co ów 1%, i nikt inny, uzna za potrzebne czy ważne.) Co więcej, pokazuje nam to, że większość ludzi wykonujących podobne prace jest świadoma ich bezsensowności. To by się zgadzało: nie jestem pewien, czy kiedykolwiek poznałem prawnika korporacyjnego, który nie uważałby swojej pracy za idiotyzm. To samo odnosi się praktycznie do wszystkich wspominanych wcześniej gałęzi gospodarki. Mamy całą klasę opłacanych specjalistów, którzy, jeśli spotkasz ich na przyjęciu i zwierzysz się z wykonywania jakiegoś zawodu, który może uchodzić za interesujący (jak antropolog kultury, dajmy na to) – nie będą chcieli powiedzieć nawet słowa o własnej pracy. Daj im trochę wypić, a dodatkowo zaczną wygłaszać tyrady na temat tego, jak głupi i bez sensu jest w istocie ich zawód.

Mamy tutaj do czynienia z przemocą psychologiczną o głębokich skutkach. Jak człowiek może w ogóle zacząć rozpatrywać kwestię swojej godności jako pracownika, skoro sam wie, że jego posada w ogóle nie powinna istnieć? Jak może nie stworzyć w sobie potężnego ładunku gniewu i rozgoryczenia? Swoisty geniusz naszego społeczeństwa polega między innymi na tym, że jego władcy zorientowali się, że owe negatywne emocje należy odpowiednio ukierunkować. Tak, jak miało to miejsce w przypadku smażących ryby stolarzy, najlepiej wycelować go w ludzi, którzy usiłują wykonywać faktycznie coś znaczącą pracę.

Na przykład: panuje generalna zasada, że im bardziej, obiektywnie patrząc, jakaś praca jest pożyteczna dla ogółu, tym mniej należy za nią płacić. Obiektywna miara jest raczej trudna do określenia, lecz dość prostym sposobem na ustalenie, czy dana profesja jest pożyteczna, jest zadanie sobie pytania: co by się stało, gdyby wszyscy ludzie wykonujący dany zawód po prostu zniknęli? Mówcie co chcecie o pielęgniarkach, śmieciarzach czy mechanikach, ale jest sprawą oczywistą, że gdyby oni wszyscy nagle rozpłynęli się w powietrzu, skutki byłyby natychmiastowe i katastrofalne. Świat bez nauczycieli czy magazynierów miałby nie lada kłopoty i nawet bez pisarzy science fiction czy muzyków ska byłby zwyczajnie mniej wartościowym miejscem. Nie jest do końca jasne, jak bardzo ludzkość cierpiałaby w świecie, w którym przestaliby istnieć prezesi funduszy inwestycyjnych, lobbyści, spece od kreowania wizerunku, aktuariusze, telemarketerzy, komornicy czy radcy prawni (wielu podejrzewa, że stan rzecz znacząco by się wówczas poprawił). Mimo tego, nie licząc garstki wyjątków, jak lekarze – cieszący się dobrą opinią, a jednocześnie wysoko wynagradzani – wspomniana zasada ma się zaskakująco dobrze.

Jeszcze bardziej przewrotny wydaje się fakt, że w mniemaniu ogółu najwyraźniej wszystko jest tak, jak być powinno. To jeden z sekretów sukcesu prawicowego populizmu. Możecie to zobaczyć na własne oczy, kiedy tabloidy szczują społeczeństwo na pracowników metra za paraliż Londynu podczas negocjacji płacowych. Fakt, że pracownicy metra mogą sparaliżować miasto, pokazuje wyraźnie, jak bardzo ich praca jest ważna i potrzebna – i właśnie to tak bardzo denerwuje ludzi. Jeszcze wyraźniej widać to w USA, kiedy Republikanie osiągnęli znaczący sukces w upowszechnianiu niechęci wobec nauczycieli i pracowników fabryk motoryzacyjnych (zamiast, co znamienne, administracji oświatowej czy menedżerów przemysłu samochodowego, winnych problemom), jako posiadających rzekomo rozdęte przywileje i płace. To tak, jakby mówiono im: Ale wy uczycie dzieci! Albo robicie auta! Macie PRAWDZIWĄ pracę! I macie jeszcze czelność oczekiwać emerytur czy opieki zdrowotnej na poziomie klasy średniej?!

Jeśli ktoś będzie planował podział pracy idealnie podtrzymujący władzę kapitału finansowego, ciężko mu będzie wymyślić coś jeszcze lepszego. Prawdziwi pracownicy, którzy wytwarzają realne produkty i usługi, są bezlitośnie eksploatowani i uciskani. Reszta natomiast jest podzielona pomiędzy sterroryzowaną warstwę powszechnie wykpiwanych bezrobotnych oraz większą od niej grupę, która zasadniczo otrzymuje wynagrodzenie za nierobienie niczego – na stanowiskach zaprojektowanych w taki sposób, by zajmujące je osoby identyfikowały się z punktem widzenia i wartościami klasy rządzącej (menedżerów, administracji etc.), a zwłaszcza jej emanacji z sektora finansowego, jednocześnie czule pielęgnując niechęć wobec każdego, z którego pracy płyną jasne i niezaprzeczalne korzyści dla społeczeństwa. Oczywistym jest, że system nie został nigdy świadomie zaprojektowany, lecz ukształtował się w ciągu wieku licznych prób i błędów. I to jest jedyne wytłumaczenie, dlaczego – mimo dostępnych możliwości technologicznych – wszyscy nie pracujemy po 3-4 godziny dziennie.

David Graeber
tłum. Michał Michalski

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie STRIKE! (lato 2013). Z pełnymi wydaniami magazynu można się bezpłatnie zapoznać na jego stronie internetowej: http://www.strikemag.org/.

David Rolfe Graeber (ur. 1961) – amerykański antropolog, publicysta i aktywista obywatelski. Obecnie związany z London School of Economics, wcześniej m.in. wieloletni pracownik Yale University (nieprzedłużenie z nim umowy, mimo znaczącego dorobku, stało się to przyczyną międzynarodowych protestów; podejrzewa się polityczny kontekst decyzji). Naukowo zajmuje się m.in. teoriami wartości, jako działacz obywatelski angażował się w protesty przeciwko światowym szczytom ekonomicznym, był też jednym z ważnych inicjatorów ruchu Occupy Wall Street (współorganizował pierwsze protesty w Nowym Jorku, a ponadto, zdaniem magazynu „Rolling Stone”, jest autorem sloganu „Jesteśmy 99%”). Pochodzi z zaangażowanej politycznie rodziny robotniczej, określa się jako anarchista, należy do radykalnej organizacji syndykalistycznej Industrial Workers of the World. Autor m.in. następujących książek: „Toward an Anthropological Theory of Value: The False Coin of Our Own Dreams” (2001), „Fragments of an Anarchist Anthropology” (2004), „Possibilities: Essays on Hierarchy, Rebellion, and Desire” (2007), „Direct Action: An Ethnography” (2009), „Debt: The First 5000 Years” (2011), „Revolutions in Reverse: Essays on Politics, Violence, Art, and Imagination” (2011), „The Democracy Project: A History, a Crisis, a Movement” (2013).

http://nowyobywatel.pl

Komentarzy 13 to “Fenomen gówno wartych prac 23-09-2013”

  1. RomanK said

    Praca..po co komu praca??? Praca jest dla koni i szkodzi! Od pracy konie zdychaja, maszyny sie psuja….Prace zastapil bussines….najbardziej oplacalny… tworzenie nowych galezi przemyslu finansowego, nowe technologie finansowe , nowe , urzadzenia finansowe, nowe produkty finansowe…: FINANSE….wszystko wprawia w ruch,,,money masz to jestes zuch…..
    Poczytajcie ta instrukcje jak robi sie kase,,, dla doroslych, glupich bucow:-))))) ,ktorzy wierza w bajki:-))))

    Strzelnica stała sobie na uboczu. Nie zarabiała dobrze nie zarabiała źle. Ostatnio ruch był kiepski, dlatego właścicie ucieszył się kiedy do strzelnicy podeszło trzech klientów. Jedna kolejka za dolara, można maksymalnie wygrać misia za 20 dolarów. W tym celu należy pięć razy trafić.

    Trzej klienci zapłacili za swoje kolejki, lecz nie oddali strzałów. Byli zajęci szacowaniem. Po ożywionej dyskusji wyszło im, że ich prawdopodobieństwo to około 50% szansy wygrania nagrody.
    Nie podali metodologii tego szacunku, ale przyjęli go za linię
    bazową. Jako że jak na razie stracili po dolarze aby uzyskać 50% szansy
    wygrania 20 dolarów, swoją wartość uznali za 50% szansę na 19 dolarów, co w tych kalkulacjach uśredniło się do obecnej “bezpiecznej” wartości 9.5
    dolara.
    Zainwestowanie dolara i uzyskanie wartości 9.5 dolara zostało uznane za
    doskonałą inwestycję, więc trzej klienci wydali sobie nawzajem certyfikaty Złotej Jakości Inwestycyjnej.

    Następnie jeden z nich oddał strzał i trafił.
    Jako że prawdopodobieństwo wygranej wzrosło o (według
    niego) ⅕, oszacował on swoją nową wartość na 60% z 19 dolarów, czyli
    11.4 dolara, co dało wzrost o 1.4 dolara na przestrzeni minuty, czyli 14 dolarów na dziesięć minut, 84 dolary na godzinę, 2016 dolarów dziennie, 735.840 dolarów rocznie. Teraz mówimy już o poważnych pieniądzach
    i chociaż były in spe, to tylko prymityw by się tym przejmował, bo na
    matematykę nie masz pan wała i nie badź pan trąba. W związku z tym
    wyemitował ów klient papiery wartościowe na swoim notesie. Reszta klientów, która nie oddała jeszcze strzału i dlatego szacowała swoją wartość niżej odpowiedziała emitując własne papiery wartościowe, które w celu
    dywersyfikacji kupił najlepiej sobie radzący klient za własne papiery. Dwaj
    pozostali oczywiście kupili jego papiery za swoje papiery, skutkiem
    czego pierwszy posiadał po połowie każdego pozostałego, zaś pozostali posiadali po 40% pierwszego, z 20% wciąż należącymi do niego. I na tym może by się sprawa zakończyła, ale jeden z nich wpadł na pomysł zatrudnienia
    profesjonalnego strzelca wyborowego.
    Właściciel strzelnicy zapytał czy ktoś planuje strzelać,
    ale został zignorowany. Toczyły się tu poważne interesy, nie na
    poziomie jakiejś zasranej strzelnicy.
    Otóż profesjonalny strzelec według szacunków jednego z
    klientów wziąłby 200 dolarów, ale trafiłby w pięć celów z 95% pewności, co wprawdzie powodowało pewną ekspozycję (180 dolarów), ale
    doświadczalna delta przyrostu skoczyłaby wówczas drastycznie a dług da się
    łatwo zaksięgować i pokryć z przyszłych zysków. 95% pewności oszacował
    klient na przyrost wartości do 90% z 19 dolarów, czyli 17.1 dolara. Jak łatwo
    policzyć w minutę za pomocą samego tego pomysłu wartość przedsięwzięcia wzrosła o 7.6 dolara co daje przyrost o 3.994.560$ w skali roku. To spowodowało wzrost wartości papierów wyemitowanych przez tego klienta.
    Jako że po jego połowie posiadali pozostali klienci, będące w ich posiadaniu papiery odpowiednio wzrosły na wartości, więc wzrosła też ich wartość.
    To spowodowało wzrost wartości pomysłowego klienta który
    przecież posiadał papiery idące gwałtownie w górę. Jako że znaleźli
    się przez to na granicy zbyt widocznej rekurencji, po krótkiej lecz
    burzliwej naradzie ustalili że klient który raz trafił jest teraz
    wart miliard, klient który chciał zatrudnić strzelca jest wart 2
    miliardy, klient który nic nie zrobił jest wart 0.8 miliarda. Ten ostatni
    był teraz za poważnego inwestora, nie idącego na pochopne
    ryzyko i powoli i pewnie zwiększającego swoją wartość. Narysowano wykresy
    i przyszedł czas na zatrudnienie księgowych, ale ciężko ich było
    zatrudnić za kartki wyrwane z notesu.
    Właściciel strzelnicy zapytał czy ktoś planuje strzelać,
    ale teraz wokół trzech klientów był już mały tłumek i nikt go nie
    usłyszał. Tłumowi zaprezentowano wykresy, złożoną matematykę i historię inwestycyjną, z której niezbicie wynikało że kto teraz zainwestuje w trzech klientów, ten stracić nie może. Gapie sięgnęli po portfele. Dwie godziny później tłum liczył kilkadziesiąt tysięce ludzi a ciężarówki bankowe dowoziły pieniądze. Pojawiły się kolejne papiery wartościowe, częściowo emitowane przez co sprytniejszych inwestorów w inwestorów. Właścicielowi strzelnicy kazano iść precz razem z jego strzelnicą bo przeszkadza w interesach.

    W tym czasie niektórzy inwestorzy notowali już wzrosty
    roczne rzędu 70%, brakowało notesów do zapisywania nowych weksli, ciężarówki dowoziły po milion dolarów na minutę, z czego 995 tysięcy natychmiast szło na bonusy dla głównych graczy i obracaczy. Wszyscy uważali to za świetny interes, bowiem byli to ludzie Tworzący Wartość, geniusze powodujący nieustanną bonanzę wzrostu, Kapitanowie Przemysłu, Finansowi Magicy,Napędzacze Wzrostu. Zadowoleni i otoczeni dymem z cygar wręczali
    sobie nawzajem medale.
    System był doskonały i nikt na nim nie tracił.
    Zainteresowały się nim fundusze powiernicze, fundusze emerytalne oraz rząd. Do obiegu weszły grube miliardy a potem biliony i pieniądze dowożone ju były nie ciężarówkami, lecz pociągami. W okolicy zbudowano stację
    kolejową i lotnisko. Pieniędzy było tyle że po opłaceniu bonusów dla
    kilkunasty tysięcy głównych graczy wciąż wystarczało na dalsze emisje
    papierów wartościowych i wciąganie kolejnych graczy.

    Nie wiadomo jak długo by to trwało gdyby ktos nierozgarnięty nie zadał nagle kilku pytań.
    – Moment, czy nie strzelono tylko raz?

    – Czy wartość samego materialnego misia nie wynosi tylko
    20 dolarów?

    – Czy nie jest tak, że nikt misia nie widział na oczy?

    – Gdzie jest w ogóle strzelnica? W Chinach? Czemu tam?
    >
    >

    – Jaka jest realna podstawa emisji pierwszych papierów
    wartościowych?

    Coś co możnaby zobaczyć albo czego możnaby dotknąć?

    Zapadła cisza. Powoli, powoli ludzie przyglądali się
    ściskanym w rękach

    przepoconym, zabazgrolonym kartkom. Duża część miała w
    kieszeni kwit z banku wskazujący poinwestycyjny stan konta: 0$. Ale te
    przepocone kartki w dłoniach były warte fortunę. Prawda? Prawda?! Nikt jeszcze nie panikował, bo panika naprawdę nie była w niczyim
    interesie. Obwieszeni złotymi medalami trzej klienci przechadzali się między
    ludźmi poklepując ich po ramionach, mówiąc o korekcie, o czkawce giełdy, zapewniając- że jeśli wszyscy po prostu wznowią aktywność jakby te pytania nigdy nie padły, to wszyscy znowu będą zarabiać. Wierzono im, bo co innego zrobić?

    No co? Więc giełda wznowiła aktywność, ale z
    szarpnięciami, z czkawkami, z refluksami a tu i tam widziano ludzi wymykających się w zaułki póki dostawali jeszcze za papiery wartościowe garść gotówki od spóźnionych nowych graczy.

    To postawiło rząd w okropnym położeniu. Co zrobić? Trzeba
    to wesprzeć!

    Jeśli rząd nie włoży w ten system pieniędzy, to rozpadnie
    się on w drebiezgi, a to zniszczy główne obecnie źródło dochodu
    kraju. Przecież zysk który się tu mielił był tak gigantyczny że od dawna
    nikt inny niczego już nie robił, to tu Wytwarzana Była Wartość.

    Strzelnica? Jaka, kurwa, strzelnica?!
    My tu rozmawiamy o poważnych sprawach!
    Jak mantrę powtarzano “zbyt wielcy aby upaść”, upadek trzech
    pierwszych klientów spowodowałby upadek powstałej tu giełdy czego nie chcial zupełnie nikt.

    Z jękiem i zgrzytem ruszyły maszyny drukarskie. Do domów
    Wielkiej Trójki jechały sznury tirów pękające od banknotów.

  2. Eden said

    Rzeczywiście miewam przemyślenia dotyczące przydatności zawodów. Ale nie wiedziałem, że tym już zajmuje się nauka. Mnie interesuje jednak stworzenie realnej siatki płac, która odzwierciedlałaby udział w wytwarzanym dochodzie np. kraju. Jest to karkołomna praca ale w końcu mielibyśmy podwaliny do urealnienia płac. To działanie mogłoby spróbować zawalczyć z niepotrzebni zajęciami dla ludzi. W koń

  3. tytus said

    Artykuł bardzo istotny. Całkowita prawda co do diagnozy zakresu problemu. Ludzie, mimo wszystko, nie są tacy głupi i doskonale wyczuwają, że sens, potrzeba i wartość ich pracy, częstokroć, to czysta iluzja.
    Stąd depresje, psychoanalitycy, załamania itp.
    Przelewanie z pustego w próżne, ma jednak swe granice przedmiotowe i kres czasowy. Pytanie, kiedy ludziom zostanie „uświadomione”, że bezproduktywność ich pracy, to brak potrzeb ich istnienia, a w dalszej kolejności, uzasadniona potrzeba działań depopulacyjnych, za zrozumiałą da nich zgodą – samych depopulowanych.
    Kto wie, czy tego rodzaju artykuły są pisane, nie dla potrzeb naświetlenia bezsensu współczesnej organizacji obiegu pracy i usług, w celu jej zmiany, a właśnie w celu oswajania ludzi z faktem ich „zbędności”.

  4. Listwa said

    I tu kłania się katolicyzm, taki prawidłowy i właściwie pojęty.Rodzi początek sensu i otwiera niedostępne bez niego pokłady celów. Bez niego to bezsens istnienia .

  5. Kola said

    Dzis pracodawcy poprzez prace czy wydluzanie czasu pracy.Chca poprostu zabic pracownika obywatela.By szybciej zdech.Przecierz bogatym poj…………………….om.
    Zawadza liczba 7-miliardow ludzi.Wmawiaja nam wszystkim ze grozi nam glud z przeludnienia.G………no prawda.Niech wyskocza z tej kasy ktora na kradli I zabrali nam.
    To cala pustynia Gobi czy sahara za zieleni sie od zboza przenicy czy warzyw.Ale poco
    wydawac pieniadze na wyzywienie plepsu.Tak plepsu gdyz my dla nich jestesmy bezproduktywni.Wiec trzeba nas zlikwidowac.Dla tego mamy kryzysy wojny wzrost cen I tym podobne.OJ OBUDZIMY SIE POLACY

  6. Boydar said

    Czy Pan Roman słyszał o zasadzie nieoznaczoności Heisenberga ? Nie ? No to niech się dokształci. Pieniędzy wypłukanych z powietrza, nie da się złapać i policzyć. Każda próba zmniejszenia prędkości tego wiru, zawsze kończy się paskudnie. Nie wiem dlaczego, ale od kiedy zacząłem pojmować tą „dynamikę”, w tle słyszałem –

    „Taler, Taler, du mußt wandern
    von der einen Hand zur ander’n.
    Das ist schön, das ist schön,
    Taler, laß dich nur nicht seh’n!”

  7. Rysio said

    Dlaczego Gajowy znowu wywalił mój wpis?

    😦

    Co to – przedszkolaki to tutaj czytają czy jak?

    😦

  8. RomanK said

    Slyszal… ale woli uczyc sie o misiach…tych za 20 dollarow…reszta jest tylko szacunkowa:-))))) i oparta na szacunku do Chciwosci:-)))) Zadne quantities …zwykle paluchy..brudne zreszta….o wiele wczesniej niz 1901 rok….przetestowane,

  9. Santa Claus said

    Oczywistym jest iż ten system – benefity dla wybranych, dla nędzarzy praca do końca życia – został świadomie zaprojektowany
    przez nie kogo innego tylko właśnie wybranych.

  10. Fran SA said

    Ad. 1
    RomanK
    Kapitalna historia.
    Podobno w ramach wolnego rynku i wolnej konkurencji, Chinczycy zaczeli masowo produkowac rozne strzelnice z przerobki wtornej na podstawie prototypu i sprzedawac po (poczatkowo) przystepnych cenach. Do kazdej strzelnicy Chinczycy dokladaja pluszowego misia – gratis, jako tzw. bonus.
    W ten sposob zwiekszy sie naturalnie ilosc milionerow i kierowcow ciezarowek.

    Niejaki Jean de Meung, bardzo sredniowieczny mieszczanin, i autor drugiej czesci Roman de la Rose, powtarza ustami personifikacji ROzumu zwykle sredniowieczne ostrzezenia przed zabojcza dla czlowieka checia zysku.
    Jean de Meung stwierdza, ze chciwiec, ktory gromadzi pieniadze i wierzy, ze je posiadl, praktycznie jest juz ‚posiadany’ i znajduje sie we wladzy kruszcu. Bo uzytek bogactw powinien byc spoleczny:

    ‚Aus richeces font grant laidure
    Quant il leur tolent leur nature.
    Leur nature est qu’eus deivent courre
    Pour genz aidier e pour secourre…’

    Co sie mniej wiecej wyklada: ze szpetnie postepuja z bogactwami ci, ktorzy zabieraja bogactwom ich naturalne przeznaczenie; albowiem nalezy do ich (bogactw) natury, by krazyly dla wspomozenia ludzi.

    W Sredniowieczu, Pan Bog (Messer Domeneddio) wystepuje w ksiegach kasowych.
    W ksiegach niektorych wloskich finansistow Messer Domeneddio (Pan Bog) figuruje w ksiegach po stronie sum do wyplacenia. W wypadku bankructwa spolki Messer Domeneddio musial byc wyplacony pierwszy.
    Wedlug buchakterii wielkiej rodziny Bardich za rok 1310, Pan Bog otrzymal sume 864 funtow i 14 soldow. Gotowka byla wreczana ubogim.

    (Le Goff, Marchands e Banquiers str. 75-76)

    Nie wiem, co na to pan Mises i pan J.M. Keynes, ale Sredniowiecze sie bardzo rozwijalo: miasta i kwitly i cechy rzemieslnicze byly w wielkim powazaniu.

    Pan Keynes zas i pan Mises wieszaja inzynierow i technikow na szubienicy dziejow..
    Mozna inwestowac w … chinskie strzelnice z plastiku.

    No i mamy coraz wiecej miast typu Detroit i bezdomnych weteranow mieszkajacych w lasach; a kobiety i dzieci uciekaja na widok samolotu.
    Rosnie nam za to ilosc multimiliarderow.

  11. RomanK said

    ad 10…Ano… to znaki…Dzieci patrzace se strachem w …niebo….

  12. Miet said

    Ad1.
    Panie Romanie,
    Na temat tej satyry o strzelnicy, to już się wypowiadałem w innym miejscu.
    Teraz po prostu kopiuję mój wpis z tamtego miejsca:
    =============

    Opowiadanie doskonale obrazuje działalność giełd i tzw. robienie pieniędzy z niczego.
    Ale oparte jest na błędnym pojmowaniu prawdopodobieństwa.

    Już kiedyś bardzo dawno temu, na Poland-L wałkowaliśmy ten problem z panem prof. Kaźmierczakiem.

    Jeżeli w jakiś tam sposób wyszło nam, że prawdopodobieństwo trafienia w cel pięcioma kolejnymi strzałami jest około 50%, to jeżeli oddaliśmy pierwszy strzał i okazał się celnym, to nie oznacza, że teraz prawdopodobieństwo wygranej (tzn. trafienia w cel pozostałymi strzałami) wzrosło. Prawdopodobieństwo wygranej pozostaje cały czas niezmienne i wynosi tak jak na początku 50%.
    Ale ludzie się nie znają i można im wciskać pastę do głów i przekonywać, że to wszystko jest naukowo uzasadnione.

    W każdym bądź razie satyra bardzo udana.:-)))
    ==============

  13. zagrypiona said

    No wszystko ładnie pięknie. Niepotrzebne zawody, lenie, brakoroby itd… ALE… Co ci wszyscy ludzie maja robić, z czego żyć? Przecież nie każdy będzie inżynierem, a na zamiatacza ulic trzeba być inwalidą (orzeczenie mile widziane) w Polsce. Dlatego ludzie chwytają nawet najbardziej bezsensowna robotę, byle tylko mieć na chleb.

    Aaaa… No i jak się ma to szczekanie na ludzi w korporacjach czy telemarketingu (próbujących jakoś związać koniec z końcem gdy nie ma możliwości zarobkowania w inny sposób) do ujadania ze TRZEBA mieć dużo dzieci a napewno gospodarka ruszy i mleko i miód zacznie płynąc ulicami (jakim trzeba byc człowiekiem ograniczonym by twierdzić że dzieci napędzają gospodarkę, może i tak, ale gospodarkę ZDROWĄ w ZDROWYM państwie rządzony przez patriotów i mądrych ludzi – czym Polska nie jest). Czy ci ludzie maja zrobić zbiorowe sepuku, bo ktos uważna ze mechanik jest bardziej potrzebny od wciskacza kitu? Po co nastawiać ludzi jednych przeciwko drugim zamiast nakreślić im problem i pomyśleć jak WSPÓLNIE go rozwiązać. W końcu nas jest wielokrotnie więcej niz tych którzy ciągną za sznurki.

    PS. Z początku podobał mi sie ten art, bo trafnie określa sytuacje na rynku pracy i intencję tych co w systemie ciągną za sznurki. Jednakże tam chyba jest jakieś drugie dno i to takie jak zauważył pan Tytus w komentarzu 3.
    A poza tym ja nie zauważyłam żeby była jakaś nienawiść względem panów zabierających śmieci, mechaników czy pielęgniarek, tudzież piekarzy, przedszkolanek (no chyba że tych co gendera wciskaja dzieciom)… Nienawiść jest na ludzi w usługach – ilu z was nienawidzi ludzi co na słuchawce pracują na lini przychodzącej czy wychodzącej. Nikt się pewnie nie przyzna. Ale łatwiej atakować łebka co na słuchawce próbuje zarobić na chleb niż szczekać na kogoś wyżej postawionego.

Sorry, the comment form is closed at this time.