Wszyscy podszyci mentalnie masońskim globalizmem i kosmopolityzmem od zawsze propagowali hasła, by każdy człowiek czuł się przede wszystkim obywatelem świata, a nie Polakiem, Francuzem, Niemcem, Anglikiem czy Włochem itp.
Trudno oczekiwać, by obywatelskość w ramach świata – nazbyt abstrakcyjna, mgławicowa i nieuchwytna – mogła się przyjąć wśród szerszych kręgów ludzkich społeczności. Jednakże po ustanowieniu Unii Europejskiej hasła kosmopolityczne na starym kontynencie można teraz bardziej skonkretyzować i można im nadać bardziej atrakcyjne opakowanie, co też nagminnie się czyni, sugerując w mediach i nowoczesnej edukacji, byśmy czuli się przede wszystkim Europejczykami, a nie Polakami, Francuzami, Niemcami, Anglikami czy Włochami itp.
Natomiast chrześcijański porządek miłości – sprawdzony przez wieki funkcjonowania ludzkich społeczeństw – przebiega od jednostki, przez mniejsze wspólnoty ku szerszym, większym i największym kręgom społecznym. Nie jesteśmy żadną globalną wioską, gdzie wszystko jest na tym samym poziomie odpowiedzialności moralnej, lecz należymy do szeregu kręgów lub warstw uhierarchizowanych odpowiednio ze względu na największe przykazanie – przykazanie miłości. Dobrze pojęta miłość własna jest miarą miłości bliźniego (”będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”). Zatem każdy człowiek, przejawiający zdrową miłość własną, pragnący być pożytecznym dla innych, stara się dobrze zadbać o siebie. Dobrze jest, kiedy może pomóc innym, ale czasem sam może potrzebować pomocy od innych, a to też jest pożyteczne, bo uczy nas pokory, a innym pozwala praktykować miłość bliźniego wobec nas.
Jeśli jednak mamy taki okres w życiu, że sami dajemy sobie dobrze radę, to uczynność zgodna z porządkiem miłości biegnie wtedy od nas w pierwszej kolejności do kręgu naszych najbliższych, czyli do naszej rodziny (bliższej i dalszej) lub – gdy mamy problemy – to w pierwszej kolejności moralne obowiązki pomocy dla nas powinna wypełnić nasza najbliższa rodzina, a jeśli to jest niemożliwe, to dalsza rodzina. Nie zawsze jednak tak się dzieje, bo jest to przecież zależne od poziomu moralności członków tej bliższej lub dalszej rodziny – mogą nie poczuwać się do takiego obowiązku (nie mówię już o skrajnościach, kiedy próbują nawet szkodzić). Dlatego też w porządku chrześcijańskiej miłości mamy dalszy krąg naszych bliźnich – są to nasi szerzej lub węziej rozumiani przyjaciele, koledzy lub znajomi, którzy nie są z nami spokrewnieni, ale przez wzgląd na więzi przyjaźni lub zażyłej znajomości mogą nam pomóc, gdy jesteśmy w potrzebie lub my możemy im czasem pomóc, kiedy ktoś z tego kręgu jest w potrzebie, a my jesteśmy w stanie mu w czymś zaradzić (czasem może to być zwykłe poparcie starań w znalezieniu zatrudnienia, czyli nieformalna referencja, rekomendacja itp.).
Kolejnym kręgiem porządku miłości jest nasza wspólnota lokalna (gmina, parafia itp.), które to wspólnoty mają w swej gestii nawet pewnego rodzaju formalno-prawne instrumenty pomocy, przez co pomoc kierowana jest do grup i osób jakoś bardziej określonych. Kolejnym kręgiem porządku miłości jest wspólnota narodowa (zorganizowana lepiej lub gorzej) we własne państwo. Dopiero następnym kręgiem powinna być grupa najbliższych nam geograficznie państw i narodów; ostatnim zaś – można by tak pompatycznie rzec – ludzkość cała… Wszelki kosmopolita natomiast najczęściej przejawia postawę: kocham ludzkość, ale nienawidzę swojego sąsiada. Chrześcijanin natomiast mądrze kocha siebie, następnie swoich bliskich (krewnych), następnie swoich znajomych (w tym sąsiadów), następnie wspólnotę lokalną, następnie narodową, a na samym końcu dochodzimy do ludzkości rozumianej jako wszyscy ludzie na ziemi ze wszystkich narodów, ras i języków… Co dla tych wszystkich ludzi z tylu narodów, ras i języków możemy realnie zrobić, by można to było zakwalifikować jako konkretny przejaw miłości bliźniego? Dla całej ludzkości mogę tylko pragnąć, by przybliżyło się do niej Królestwo Boże i w tym celu (podobnie jak w przypadku konkretnych, indywidualnych osób lub rodzin) mogę zanosić do Boga modlitwy, ofiarować różne wyrzeczenia, znosić przeciwności i cierpienia.
W nauce socjologii (a za nią w ekonomii), w okresie ostatnich dwudziestu lat badań, wylansowano pojęcie kapitał społeczny. Istotę kapitału społecznego upatruje się w relacjach międzyludzkich trojakiego rodzaju – koleżeńskich, przyjacielskich oraz opartych na pokrewieństwie. Ześrodkowują się one w budowaniu atmosfery zaufania do instytucji publicznych i między ludźmi, członkami danej społeczności. Zaufanie – według Fukuyamy – jednego z najzagorzalszych propagatorów koncepcji kapitału społecznego – stanowi trudny do przecenienia zasób, rzutujący na efektywność gospodarczą choćby poprzez obniżanie wszelkich kosztów transakcyjnych, przez co przyczynia się do budowania dobrobytu na równi ze wszystkimi innymi czynnikami wskazywanymi przez ekonomistów.
Swego czasu usłyszałem hasełko „sprzedawane” moim dzieciakom w szkole przez nauczycieli wdrażających zalecenia nowoczesnego kosmopolityzmu i globalizmu: myśleć globalnie, działać lokalnie. Pomyślałem sobie: dobre, prawdziwe i realistyczne myślenie jest kostiumem, w który ubierane są nasze czyny… Myśleć globalnie przy lokalnym działaniu przypomina mi wkładanie do pracy spodni roboczych uszytych na taką miarę, że wygląda się w nich… przez rozporek! W takim to kostiumie roboczym mamy działać w obrębie własnego ogródka? Stworzyłem więc na własne potrzeby inne hasło przeciwstawiające się powyższemu, globalistycznemu i kosmopolitycznemu w konsekwencji: myśleć realnie, działać moralnie.
Antoni K. Chrzonstowski
http://sol.myslpolska.pl/2011/04/ordo-caritatis/