Walka o związki partnerskie trwa. Liczba ośrodków i osób lobbujących za objęciem ich ochroną Państwa wzrasta z dnia na dzień. Głosy poparcia słychać ze strony intelektualistów, feministek, wszelkiej maści kochających inaczej oraz lewicy. Wszyscy pod hasłami walki z polskim kołtunem (wszak nie od dziś wiadomo, że tradycyjna rodzina, to naturalna wylęgarnia szowinistyczno-patriarchalno- faszystowskich zachowań i postaw).
Jak można się dowiedzieć, osoby żyjące w związkach nieformalnych poddawane są najrozmaitszym szykanom i praktykom uprzykrzającym im w najprzeróżniejszy sposób życie. Nie mogą oni rzekomo dowiedzieć się o stan zdrowia partnera (a wystarczy przecież do tego zwykłe upoważnienie osoby chorej), wziąć wspólnie kredytu w banku (tu też nie ma żadnych problemów, banki są bowiem zainteresowane gwarancją spłaty zobowiązania, a nie statusem prawnym pary biorącej kredyt) ani dziedziczyć po sobie (tu zapomina się o testamencie).
Zwolennicy związków partnerskich swoje racje uzasadniają oczywiście duchem czasu, młodym Polakom jest rzekomo łatwiej w związkach nieformalnych, niż tych sformalizowanych (świeckich bądź wyznaniowych). Matki wychowujące na przykład samotnie dzieci (faktycznie żyjąc z partnerem) mają preferencję przy staraniu się o miejsce do żłobka i przedszkola. Swoją drogą pojawia się pytanie o sens formalizacji związków, wszak wówczas podobne przywileje znikną?