Wcale nie jesteśmy cwaniakami pierwszej wody. Wbrew niezasłużonej opinii, raczej żeśmy wielkie głowy do małych interesów. Oberwańcy, skłonni do wyprzedania majątku narodowego za napiwki. Na tym świecie żyją znacznie lepsi w te klocki. I wcale nie mam tu na myśli arcykapłanów szwindla, takich jak Bierezowski, Madoff, Goldman czy Sachs. Nie musimy ruszać się daleko, aby wywąchać ich wytworny zapach: to wyhodowany na naszej krwawicy unijny establishment.
Przytłoczeni przez tzw. fatum przyzwyczailiśmy się myśleć, że niedobra Europa szczególnie na nas – prawych i bogobojnych katolików – zagięła parol. Nic bardziej mylnego. Owszem, okres stowarzyszeniowy jaki Polska przeszła w szczególnej nędzy i znoju, z nawiązką i zawczasu wynagrodził zachodnioeuropejskiemu podatnikowi nakłady na tzw. spójność Unii Europejskiej. Ale przecież wszystko płynie. Myśl, praca koncepcyjna w laboratoriach zachodnich nie stoi w miejscu, nie osiada na laurach.
Kiedy onegdaj w brukselskiej siedzibie Polskiej Akademii Nauk przy Rue de Trone 98 odbywało się szkolenie na temat 7 Programu Ramowego, uwagę słuchaczy zwrócił fakt, że lwią część z owych 50 mld euro przeznaczonych na badania naukowe w latach 2007-2013, zgarniają Niemcy, Francuzi i Anglicy. Jako przedstawiciel pięknego Województwa Podkarpackiego, pozwoliłem sobie na polityczną niepoprawność, ba, nieledwie na prowokację, pytając naiwnie, o cóż to właściwie chodzi? Chcąc nie chcąc, eksperci, ku uciesze reszty towarzystwa, wydusili z siebie „modus operandi” tak proste że aż genialne: najsamprzód tzw. wiodące ośrodki akademickie z Europy zachodniej ustalają ramy merytoryczne i finansowe, następnie „lobbują” w Komisji Europejskiej za stosownymi przepisami, po czym spijają śmietankę, by w przypływie dobrego humoru pozwolić ubogim krewnym załapać się na ochłapy z pańskiego stołu.
Tłumacząc z polskiego na nasze, jeśli chcemy coś urwać z tej puli, musimy mieć starszego brata z Wielkiej Brytanii, Francji lub Niemiec. Oni mają realne możliwości lobbingu, my – nie… Tutaj nie może być przypadku i dotyczy to nie tylko nas, ale i reszty nowicjuszy. Tutaj owa solidarność europejska, o której prof. Wawrzyniec Konarski powiedział kiedyś, że objawiła się jedynie podczas Wiosny Ludów, wprost przybiera formułę klientyzmu tak plugawego, że nie sposób myśleć o tym bez odrazy do samego siebie. Tutaj zjednoczona Europa kończy się na Renie, w porywach na Łabie.
Gwoli ścisłości: tak by było ale już nie jest, bo – jak się okazuje – unijny establishment robi geszeft również i na rodakach, o czym poinformował nie tak dawno portal Euobserver, a co w pewnym sensie wyczerpuje znamiona opisane w tytule „SOLIDARNI 2010”. Na tapecie bowiem jest słynny pakiet klimatyczny 20-20-20. Oznacza on, że do roku 2020 mamy – my Europejczycy – trzy zadania do odrobienia:
– ograniczyć emisję gazów cieplarnianych o 20 procent w stosunku do poziomu z lat 90.;
– tak zrobić, aby 20 procent produkowanej energii pochodziło ze źródeł odnawialnych;
– zredukować produkcję tzw. pierwotnej energii o 20 procent w porównaniu do projektowanych wartości.
Mechanizm uboczny jaki towarzyszy „walce” o jakość powietrza wdychanego przez Europejczyków, jest bardzo podobny do tego opisanego powyżej, z tą różnicą, że geszeft ma również ostrze wymierzone przeciwko nieco poważniejszym, niż Najjaśniejsza Rzeczpospolita, państwom zachodnioeuropejskim, ograbianym corocznie, od lat – bagatela – na kwotę ok. 5 mld euro. To te same 5 mld, jakich brakuje np. dla emerytów francuskich, których można zobaczyć w ichniej TV, jak wybierają resztki na tyłach marketów.
Jak wiadomo, ekoreligianci rozpętali histerię na temat globalnego ocieplenia, którego najhaniebniejszym winowajcą okrzyknęli gazy cieplarniane, a już najszczególniej – dwutlenek węgla. Na tej podstawie filozoficznej, wprowadzono do obiegu nowy środek wymiany dóbr, a mianowicie kwoty emisji gazów cieplarnianych. Nadwyżki można zbywać, a część z nich także zachować na kolejną unijną perspektywę finansową. Rezerwy są znaczne, ze względu na wywołane kryzysem cięcia produkcji pośród takich – iście stalowych gigantów – jak choćby Hüttenwerke Krupp Mannesmann.
W Europie ów handel emisjami zanieczyszczeń (ETS, ang. Emission Trading Scheme) wdrożono tak, żeby zarabiać krocie na różnicach w podatku VAT. Oczywiście, nie każdy profan dostaje taką szansę, natomiast Euobserver wspomina coś o niedawnej wizycie organów ścigania w tak renomowanych organizacjach, jak koncern energetyczny RWE i globalny Deutsche Bank, których siedziby leżą na obszarze państwa niemieckiego, a mianowicie w Essen i we Frankfurcie. Republika Federalna Niemiec charakteryzuje się oryginalnymi rozwiązaniami, albowiem jako jedyna zagwarantowała sobie wyższość prawa własnego nad unijnym, po wtóre zaś, nie wdrożyła lutowej dyrektywy Komisji Europejskiej „uszczelniającej” rzeczony ETS, pozostając przy suwerennym władaniu podatkiem od wartości dodanej.
Na ile szczerze układa się w tej kwestii współpraca między Europolem a Bundeskriminalamt? Czy CBŚ miałoby również coś do powiedzenia, wziąwszy pod uwagę sprzężenie gospodarki polskiej z niemiecką? Odgadnąć – niepodobna.
W każdym razie, Dunka Connie Hedegaard, która po sławnej konferencji jakiej w grudniu zeszłego roku przewodniczyła w Kopenhadze, usadowiła się na fotelu unijnego komisarza ds. działań klimatycznych (to nie blef, jest taka fucha), nie widzi na razie powodu do podwyższenia zadania nr 1 z 20 procent do procent 30. I to wbrew sygnałom wysyłanym przez radykalnych ekoreligiantów. Na razie nie, bo mamy kryzys. A gdy kryzys minie? No cóż, wtedy pojawią się nowe możliwości. Wtedy „prawi Polacy”, którzy w Brukseli wyżywają się w masochistycznych tragifarsach, będą mogli zamówić remake i wyciskać nim łzy wzruszenia wśród coraz liczniejszej, belgijskiej Polonii. Mam nawet, akuratną do naszej gospodarki opartej na węglu, propozycję tytułu: „WYKORZYSTANI 2020”.
Marek Bednarz, mp.info