Jak wielka przepaść dzieli nas od zachodnich sąsiadów, można się było w ostatnich dniach i tygodniach doskonale przekonać. I nie chodzi tu już wyłącznie o przepaść materialną, cywilizacyjną czy gospodarczą – o tym każdy, kto był w Niemczech i widział tamtejszy poziom życia, poziom zarobków, bogactwo i porządek, doskonale wie, i to od dawna.
Nie chodzi też o – wynikający bezpośrednio z powyższego – stan przygotowania służb i państwa do klęsk żywiołowych: u nas wały poprzerywane, tam całe; u nas zalane domy i osady, tam dobytek ludzi uratowany; u nas akcja ratunkowa żywiołowa, oparta na wolontariuszach, z wojskiem bezradnie kręcącym się w łódce dookoła własnej osi, bo w wojskach inżynieryjnych już wiosłować nie uczą – tam wszystko zorganizowane, poukładane, działające niczym mechanizm szwajcarskiego zegarka… Nie, to wszystko już było od dawna, nic w tym nie ma nowego. Teraz natomiast oglądać mieliśmy okazję lekcję prawdziwej kultury politycznej, jakiej w Polsce jeszcze nie widziano, i – powiem to z pełną świadomością – zapewne nie ujrzymy w najbliższych dekadach.
31 maja 2010 ze stanowiska prezydenta Republiki Federalnej Niemiec, formalnie będącym głową państwa, ustąpił Horst Köhler. Wiadomość ta na Niemców spadła jak grom z jasnego nieba – krótko, rzeczowo, w niecałych dziesięciu zdaniach pełniący drugą z rzędu kadencję Köhler poinformował swoich rodaków, że ustępuje ze stanowiska. Zwięźle, precyzyjnie i na temat, bez zbędnych elegii i hagiograficznych wywodów. Podziękował milionom ludzi, którzy go wspierali (cieszył się poparciem praktycznie każdej opcji politycznej, uchodząc za dojrzałego i doświadczonego męża stanu). Wskazał na dalsze kroki formalne, następujące po rezygnacji z piastowania urzędu przez prezydenta federalnego. Podziękował, wstał – a za nim jego małżonka, siedząca w tej trudnej chwili u boku męża – i wyszedł.
Najbardziej zaskakujący w tym wszystkim okazał się powód, jaki dla swej rezygnacji podał Horst Köhler. Otóż był nim – szacunek dla urzędu, dla głowy państwa. Wcześniej Köhler udzielił niemieckiemu radiu kontrowersyjny wywiad, w którym stwierdził, że w poszczególnych przypadkach zagrożenia interesów gospodarczych kraju dopuszczalne są akcje militarne. I nie ważne w tym miejscu, czy ta wypowiedź jest skandaliczna, czy nie. Nie o to chodzi, czy wielokrotnie powtarzany i powielany przez media cytat był wyrwany z kontekstu, czy też nie. Chodzi o odpowiedzialność za własne – nie tylko czyny – ale słowa.
Naprawdę na szacunek zasługuje taka postawa. Wedle Köhlera głowa państwa nie może dopuścić do sytuacji, w której ze względu na osobiste, personalne ataki i oskarżenia ucierpi autorytet urzędu. I dlatego ustępuje – polityk powszechnie szanowany i lubiany, którego nawet faktycznie rządząca kanclerz Merkel nie zdołała przekonać, by pozostał na stanowisku. Nie człowiek, nie osobiste ambicje czy kariera polityczna są ważne – tylko państwo i urząd.
Czy można taką odpowiedzialność w ogóle porównywać do naszego polskiego podwórka? Chyba nie. U nas nie tylko nie ma mowy o odpowiedzialności za słowa, nie ma przecież nawet odpowiedzialności za czyny i zaniedbania. Samoloty się rozbijają, giną ludzie, na pokład jednej maszyny wsiada całe najwyższe dowództwo wojskowe i przedstawiciele najważniejszych państwowych urzędów, woda zalewa te same miejsca co 13 lat temu, w których wałów czy instalacji melioracyjnych jak nie było tak nie ma. I nikt nie jest winien, nikt nie jest odpowiedzialny, nikt się nawet nie przyzna, że mógł był coś zrobić inaczej i lepiej. Powszechnie obowiązującym i akceptowanym już wytłumaczeniem każdego zła stał się „brak pieniędzy”, rozgrzeszający wszystkich, za wszystko.
Gdyby niemiecką kulturę polityczną przyłożyć do naszych realiów, ustąpić powinno chyba z 99% sprawujących urzędy państwowe. Bo czy jest u nas polityk, który może o sobie powiedzieć, że jego czyny – czyny, nie słowa przecież – nie są przyczyną osobistych, personalnych ataków na jego osobę, pod wpływem których cierpi autorytet i prestiż urzędu? Ale chyba właśnie dlatego nie do pomyślenia jest u nas taki krok, jaki uczynił Horst Köhler. I koło się zamyka. A więc patrzmy się, i uczmy się. Może w końcu ktoś w kraju dostrzeże, jak wielka przepaść wciąż dzieli Polskę od jej najbliższych sąsiadów. Pod każdym niemal względem.
Michał Soska, Nowa Myśl Polska